środa, 31 grudnia 2014

30. Jestem jego największym rozczarowaniem.

Nowe zmiany, rozdział 30, witamy w Nowym Roku.
Się porobiło...

~.~.~.~

ŚRODA

            Ostatnie lekcje odbywały się w mojej ulubionej sali.
            Właściwie, pomieszczenie samo w sobie zupełnie nie różniło się od innych klas. Największa zaletą, a jednocześnie wadą tego miejsca było jego sąsiedztwo. Zajęcia muzyczne odbywały się w tym samym skrzydle. Większość z klas była wyłożona specjalnym materiałem wyciszającym dźwięki, żeby studenci nie przeszkadzali sobie nawzajem, jednak ta jedna sala, znajdująca się tuż obok pomieszczenia, w którym odbywały się nasze wykłady, została pominięta. Nikt właściwie nie wiedział dlaczego. Wiele osób narzekało na muzykę podczas zajęć, ale ja nigdy nie widziałam w tym problemu. Uwielbiałam przysłuchiwać się pani profesor, mówiącej o poezji współczesnej, a połączenie jej głosu i delikatnych dźwięków fortepianu zawsze wprowadzały atmosferę magii i oderwania od rzeczywistości. Jakbyśmy nagle wszyscy przenieśli się do jakiegoś filmu lub książki.
            Dzisiaj student, który zajął instrument, dawał wyjątkowy popis. Rzadko mieliśmy okazję słuchać nowoczesnych utworów. W dodatku granych tak dobrze. Na jakiś czas po prostu wyłączyłam się z zajęć, żeby posłuchać muzyki. Nawet nie zauważyłam, kiedy studenci zaczęli zbierać swoje torby, a lekcja dobiegła końca.
            Podniosłam się z krzesła i po krótkim zastanowieniu wyszłam z sali, żeby zatrzymać się przed drzwiami. Rozpoznałam melodię z jednego z moich ulubionych filmów - "Amelii". Nigdy nie słyszałam utworu o długiej, francuskiej nazwie na żywo, ale byłam niemal pewna, że brzmi tak dobrze, jak ta wersja z płyty. Miałam wrażenie, że jeśli nacisnę klamkę i wejdę do pomieszczenie, naprawdę zobaczę poważnego artystę.
            Ale nie.
            W środku był ktoś całkiem inny.
            Stanęłam niepewnie w progu, nie wiedząc do końca, kiedy otworzyłam drzwi.
            Na podłodze, obok fortepianu, leżała na plecach dziewczyna z burzą brązowych włosów i czytała książkę, która wyglądała na jakiś podręcznik. Przy instrumencie siedział chłopak z dosyć imponującym zarostem, nad którym musiał spędzać naprawdę sporo czasu. Czarne wąsy były perfekcyjnie symetryczne, broda przystrzyżona, a włosy idealnie uczesane. Brunet patrzył z uwagą na klawisze, muskając je delikatnie palcami, całkiem pochłonięty swoim światem. Uniosłam brwi, na widok żółtej koszulki z nadrukiem przytulających się kotów, całkiem niepasującej do nastroju, jaki klawiszowiec wywoływał.
            Nieznajomy artysta zarejestrował moją obecność. Spojrzał na mnie ciemnymi oczami i wzrokiem tak morderczym, że na chwilę zastygłam z zaskoczenia. Nie było to spojrzenie jak u Wilczej Dziewczyny, brak w nim było nienawiści, ale również miało w sobie jakąś dziwną moc.
            Efekt mordercy zepsuły jednak brwi chłopaka, które uniosły się nagle i opadły, jakby zmieniły się w małe gąsienice. Brunet uśmiechnął się do mnie z miną dumnego, brodatego dziecka, które chce się pochwalić, jak ładnie potrafi grać. Jedyne, co mogłam zrobić w tym momencie to pomachać do przedziwnego nieznajomego. Chłopak przestał grać, a szatynka z podłogi dopiero teraz mnie zauważyła i spojrzała na mnie zaciekawiona, czekając aż się odezwę.
            - Cześć! - przywitał się brunet, a  jego oczu stały się nagle dwa razy większa.
            Czym była ta istota? Bo na pewno nie człowiekiem.
            - Sorry - mruknęłam. - Nie chciałam przeszkodzić, pomyliłam chyba sale. Ładnie grasz.
            - Nie mów mu komplementów, bo wpadnie w samozachwyt - rzuciła szatynka, szczerząc się złośliwie. - Jesteś do dupy - popatrzyła na chłopaka
            - Ja?! - oburzył się muzyk. - Jak śmiesz kobietooooo?!
            - Nie mów do mnie kobieto!
            - A jak mam mówić, hę? Będę cię nazywał Seksowna Koteczka Zza Ściany.
            Szatynka przez chwilę gapiła się na chłopaka z otwartą buzią, nie wiedząc co odpowiedzieć. Skorzystałam z jej chwilowego zawieszenia i wyszłam, zostawiając dziwną parę.
            Ruszyłam powolnym krokiem w stronę wyjścia z budynku. Dzień był odrobinę wietrzny, ale dało się przeżyć. Na nowo zaczęłam rozważać swoją decyzję. Czy na pewno dobrze zrobiłam, rezygnując z danej mi przez los szansy? Cały dzień unikałam myślenia o konsekwencjach swoich wyborów i chyba nie doszłam do zbyt pozytywnych wniosków.
            - Hej, Alice!
            Uniosłam wzrok i dostrzegłam, idącego w moją stronę, znajomego blondyna.
            O nie. Tylko nie on. Nie teraz.
            - Jak życie droga poetko? - spytał z szerokim uśmiechem.
            - Dobrze - powiedziałam spokojnie. - Trochę się spieszę.
            Oczy Iana niemal wybuchały iskrami rozbawienia. Staliśmy na placu pod budynkiem Uniwersytetu.
            - Nie wątpię - stwierdził blondyn. - Włóczenie się przy uni na pewno jest oznaką spieszenia się, prawdaaaa? - przeciągnął irytująco ostatnie słowo, nadając swojej wypowiedzi aroganckiej ironii.
            Miał mnie.
            - Czego chcesz - burknęłam niemiło.
            - Och, co się stało z twoją piękną duszyczką poetko? - twarz chłopaka wykrzywiła się w grymasie udawanego smutku. - Jeszcze wczoraj tak pięknie mówiłaś o magii, a ja chciałem tylko znów usłyszeć kilka ładnych słów. Po za tym - wsadził ręce do kieszeni płaszcza. - Ktoś musi mi podnieść samoocenę. To co z tą sesją porad od pana pisarza? Sobota zbliża się wielkimi krokami.
            Zacisnęłam wargi i spuściłam wzrok.
            - Nie idę - wymamrotałam.
            - Słucham? - Ian pochylił się w moją stronę, chociaż byłam pewna, że usłyszał.
            - Nie idę - powtórzyłam głośniej.
            Clark wyprostował się z uniesionymi brwiami. Wyglądał prawie jak pan Addison.
            - Żartujesz, prawda?
            - Nie - warknęłam.
            - Dlaczego?
            - Bo tak.
            Granatowe oczy wciąż patrzyły na mnie wyczekująco.
            - Mam swoje powody - dodałam wymijająco.
            W tym momencie telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować, oznajmiając, że ktoś na tym świecie jeszcze o mnie pamięta.
            Oczywiście tą osobą był Dan.
            - Hej - odebrałam połączenie, przygotowując się na złe wiadomości, które ostatnio nabrały brzydkiego zwyczaju napadania mnie znienacka.
            Czułam na sobie uważne spojrzenie młodego pisarza.
            - Siema - odezwał się chłopak lekkim tonem, który nie wskazywał na upojenie alkoholowe, zły stan fizyczny, czy psychiczny. - Gdzie jesteś? A nie, czekaj. Już cię widzę!
            Rozejrzałam się i natychmiast dostrzegłam zbliżającego się w naszą stronę rozczochrańca z telefonem przy uchu. Smith pomachał do mnie, a ja odpowiedziałam tym samym.
            - Chłopak? - mruknął Ian, ledwo ruszając ustami, żeby zbliżający się do nas pesymista nie zobaczył, że blondyn coś mówi.
            Skinęłam głową, a kiedy Dan zatrzymał się obok mnie, dałam mu buziaka w policzek na przywitanie.
            - To Ian - przedstawiłam Clarka. - I Dan, mój chłopak.
            Nie wyjaśniłam, gdzie poznałam pisarza. Lepiej, żeby szatyn nie miał żadnych podejrzeń. Zauważyłam, że Smith wygląda na odrobinę bardziej podekscytowanego niż zwykle.
            - Co się stało?  - spytałam, z lekkim uśmiechem.
            - Załatwiłem właśnie pomoc techniczną na koncert - odparł szczęśliwy piosenkarz. - Mój kumpel Coop się tym zajmie. I wracałem już do domu, ale pomyślałem, że po ciebie wpadnę - spojrzał z lekkim zaciekawieniem na Iana i powiedział coś bardzo nieoczekiwanego i zgubnego dla mnie. - Jeśli chcesz, to możesz przyjść posłuchać jak fałszuję. W sobotę o 20 w Dynamo.
            Blondyn natychmiast na mnie spojrzał. Pod wpływem tego oskarżycielskiego, pełnego pogardy i rozczarowania granatowego wzroku, ledwo powstrzymałam zwierzęce jęknięcie. Złapałam odruchowo dłoń Dana, szukając jakiegokolwiek schronienia.
            - Czyli to jest ten twój powód? - głos Clarka był zimny jak lód.
            - Jaki powód? - zdziwił się szatyn.
            - Nieważne - wymamrotałam, zaciskając palce.
            - Nie powiedziała ci? - brwi Iana podjechały do góry. - No nieźle...
            - O czym? - spytał co raz bardziej zdezorientowany Dan.
            - O tym, że ma występ na Variety Street - odparł spokojnie pisarz.
            Posłałam chłopakowi mordercze spojrzenie. Jak on tak mógł.
            - A co tam jest? - zainteresował się Smith, chyba już coś podejrzewając.
            - No powiedz swojemu chłopakowi - rzucił Ian, podkreślając ostatnie słowo.
            - To miejsce, gdzie młodzi pisarze występują ze swoimi pracami przed osobami znanymi w świecie prasy i literatury - wytłumaczyłam cicho ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Potem jest mały wieczorek zapoznawczy. Nic wielkiego.
            - Nic wielkiego - przedrzeźnił mnie blondyn. - Zapomniała wspomnieć, że to nieziemsko wielka szansa na zaistnienie gdziekolwiek. Twoja dziewczyna właśnie zrezygnowała z tej nieziemsko wielkiej szansy.
            Dłoń, która do tej pory działała na mnie kojąco, stężała i stała się obca.
            - A zrezygnowałaś, bo... - zaczął ostrożnie Dan.
            - Bo ma wystąpienie w tym samym czasie co twój koncert - dokończył Clark.
            Szatyn milczał. Czułam na sobie jego spojrzenie, ale bałam się podnieść głowę. Rozczochraniec odsunął się ode mnie, puszczając moją rękę.
            - Alice - powiedział cicho. - Dlaczego mi nie powiedziałaś?
            - Przepraszam - zagryzłam mocno policzki od wewnątrz, bo łzy cisnęły mi się do oczu. - Przepraszam, powinnam była ci powiedzieć. Ale nie chciałam zostawiać się samego z koncertem. Przecież ci obiecałam.
            - Oh, dlatego uznałaś, że lepiej okłamać mnie i zrezygnować ze swoich marzeń, tak? - głos szatyna emanował spokojem.
            Był zły.
            Jezu, jaki on był zły.
            - Zamierzałaś mi w ogóle o tym kiedyś powiedzieć? - ciągnął Dan. - Czy może dowiedziałbym się za jakieś kilka lat od kogoś całkiem przypadkowego? Właściwie teraz też się dowiedziałem... Powiedziałaś o tym jakiemuś obcemu gostkowi, ale uznałaś, że mnie możesz pominąć, tak? George pewnie też wie już od dawna, w końcu razem mieszkacie.
            - To nie tak... - zaprotestowałam i wreszcie odważyłam się spojrzeć na chłopaka, co okazało się błędem.
            Bo błękitne oczy wpatrywały się we mnie z takim okropnym bólem. Bo było właśnie tak, jak szatyn mówił i żadne moje puste tłumaczenia by tego nie zmieniły..
            - Przepraszam - powiedziałam zrezygnowana. - Nie chciałam, żeby to tak wyszło.
            - Świetnie - warknął Dan, wreszcie dając upust swojej złości. - Chcesz mi o czymś jeszcze powiedzieć? Masz raka? Twoja mama umarła? Może jesteś w ciąży? Masz męża? Albo na przykład w twoim domu mieszka nie tylko wytatuowany gostek, ale też stado innych ludzi. No nie wiem, coś w tym stylu.
            Pokręciłam w milczeniu głową.
            - To może następnym razem, bądź tak łaskawa i uprzedź mnie, kiedy w twoim życiu będzie działo się coś ważnego. Będę ci wdzięczny.
            Odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem. Popatrzyłam na Iana. To nie była jego wina, ale i tak byłam na niego wściekła.
            - Jesteś dupkiem - stwierdziłam przez łzy.
            Kiedy ruszyłam za swoim chłopakiem, blondyn złapał mnie za nadgarstek.
            - Zostaw mnie - prychnęłam, próbując oswobodzić dłoń.
            - Poczekaj - silna ręka nie pozwoliła mi odejść. - Mogę ci pomóc.
            - Jak na razie to wszystko psujesz - zrezygnowałam z prób uwolnienia się i po prostu stałam tyłem do pisarza, czekając aż da mi spokój. Świat stał się rozmazany, ale powstrzymałam płacz.
            - Jak zamierzasz się z nim teraz pogodzić?
            - Nie wiem - odparłam zgodnie z prawdą.
            - A ja wiem. Musisz wystąpić na Variety Street.
            - Nie rozumiesz - odpowiedziałam sucho, patrząc na znikające za rogiem plecy Dana. - Nie mogę go zostawić samego.
            - A co, gdybym ci powiedział, że jest sposób, żebyś była na obu występach? - spytał lekko Ian, odzyskując swój zwykły humor.
            Westchnęłam głęboko.
            - Tam jest za dużo szych, żeby grzebać w godzinach wstąpień, a koncertu u Dana nikt nie przełoży.
            - A gdybym ci powiedział, że ja mógłbym zrobić coś takiego?
            Odwróciłam się w stronę uśmiechniętego chłopaka. Naprawdę nie miałam ochoty z nim współpracować, ale nic innego mi nie pozostawało.
            - Słucham.
            - O nie - zaprotestował rozbawiony pisarz. - Nie tutaj. Idziemy na obiecaną mi kawę.
            - Ale ja muszę...
            - Twój chłopak poczeka - blondyn machnął lekceważąco ręką. - Jeśli ci nie pomogę, to i tak nici ze zgody.
            Wydałam z siebie zirytowany bulgot.
            - Zgoda. Ale szybko
             Kiedy wsiadałam do samochodu z gardłem zaciśniętym od powstrzymywanego płaczu, w mojej głowie kołatało się stanowczo zbyt wiele myśli, żeby je zrozumieć.
            Tylko jedna przebiła się ponad huk
            Jestem jego największym rozczarowaniem.

sobota, 27 grudnia 2014

Zlecenie - Wigilia w Kawiarni

Naprawdę chciałam zdążyć przed świętami, ale pojawiło się kilka nieprzewidywalnych zdarzeń i dopiero dzisiaj udało mi się dostać do komputera.
W takim razie, mam nadzieję, że wasze święta były udane! Że zjedliście mnóstwo pyszności, że spędziliście czas z osobami, które kochacie, czy dostaliście cudowne prezenty! Życzę też nam wszystkim, żeby nadchodzący rok był lepszy niż ten. Żebyśmy mieli wystarczająco siły, aby odważnie spełniać swoje marzenia. I żeby życie przynosiło nam satysfakcję oraz szczęście.

A oto zlecenie, które dostałam całe lata świetlne temu. Pozwoliłam sobie wplątać w nie Wigilię, więc mamy nawet świąteczną scenkę :D
Miłego czytania!

Dorki też mają nadzieję, że
wasze święta były cudowne!
~.~.~
  

            Dlaczego ludzie nigdy nie myślą o czymś poza czubkiem własnego nosa?
            Cholerne nastolatki. Cholerni, ślepi dziadkowie, cholerne bachory, cholerni biznesmeni.
            Czy nawet święta nie wyzwalają w bezdusznych klientach chociaż odrobiny empatii dla biednych, spracowanych kelnerów?
            Dan westchnął ciężko, ścierając rozrzucone po całym stole resztki kurczaka. Dzieciaki, które dokonały tego czynu pełnego podświadomej nienawiści powinny być w domu i pomagać rodzicom, a nie umawiać się w knajpach ze znajomymi.
            Jakby się nad tym głębiej zastanowić, chłopak też mógłby teraz siedzieć w swoim przytulnym domku i próbować nadążyć za zleceniami od mamy i starszej siostry, ale nie. Jest tutaj, w miłej restauracji i zbiera brudne naczynia. A wszystko po to, żeby szef nie wywalił go po nowym roku z jedynej pracy, którą udało mu się utrzymać dłużej niż miesiąc. Nawet jeśli był to najniebezpieczniejszy rodzaj zatrudnienia, jaki Smith mógł osiągnąć.
            Wycieranie stołów to pestka. Dopiero teraz będzie najgorsze.
            Ułożyć talerze oraz szklanki na tacy, tak żeby się nie przewróciły. Łatwizna. Powooooli podnieść tacę. I do okienka. Do okienka. Dasz radę, przecież to nie tak daleko, lokal jest pusty. Jeszcze kilka metrów. Nienienienie. Stóóóój. Poczekaj, aż szklanki przestaną się trząść. Głęboki wdech. I dalej. Jesteś. Postaw ostrożnie tacę na blacie. Udało się.
            Dan przeczesał włosy z ulgą. Czasami zastanawiał się jakim cudem jego kalekie dłonie nie zniszczyły do tej pory połowy zastawy w restauracji. Był z siebie dumny, jak nigdy, ale nie mógł o tym nikomu powiedzieć. No bo jak to brzmi?
            "Hej, wiesz jakie jest moje największe życiowe osiągnięcie? Nie rozbiłem żadnego naczynia jako kelner. Wpisałem to już do mojego CV."
            Smith potrząsnął czupryną, łapiąc za miotłę. W jego głowie pojawiały się coraz większe nonsensy. Jedyne, co obchodziło szatyna przez ostatnie miesiące, to ilość drżących na tacy naczyń oraz nowe piosenki zespołu.
            Na przykład "The Draw". Utwór nadawał się do grania na scenach. Gdyby tylko Dan miał jeszcze jednego basistę mógłby dołączyć kolejną pozycję do listy koncertowych piosenek.
            Rozczochraniec nawet nie wiedział, kiedy zaczął nucić. Uniósł szybko głowę, żeby upewnić się, czy jest w pomieszczeniu sam. Dopiero, widząc kompletne pustki, pozwolił sobie na cichy śpiew, który urozmaicał pracę.
            - In my left hand... There is the familiar... In my right hand... There's the unknown...

***

            Pierwsze święta w całkowitej samotności.
            Nareszcie.
            Może nie brzmi to zbyt optymistycznie, ale po kilkunastu latach bycia dręczoną przez macochę z piekła rodem, która czasami (stanowczo częściej niż "czasami") przypominała krzyżówkę Cruelli Demon oraz wyrodnej opiekunki Kopciuszka i traktowała mnie jak swoją służącą, opuszczenie domu stanowczo nie należało do smutnej chwili.
            Nawet jeśli ledwo wiązałam koniec z końcem.
            Nawet jeśli po trzech miesiącach moje mieszkanie wciąż nie było umeblowane i spałam na gołym materacu.
            Nawet jeśli wciąż nie miałam żadnych znajomych.
            Było warto.
            Wracałam do domu, zastanawiając się, jak mogłabym uczcić Boże Narodzenie. Nie posiadałam oczywiście czegoś takiego jak choinka, a obserwowanie śniegu również odpadało, ponieważ w tym roku pogoda postanowiła załamać miłośników białego puchu i przywitała 24 grudnia temperaturą powyżej pięciu stopni.
            Z samego ranka niemal wyleciałam w stronę centrum, mając nadzieję, że podziwianie świątecznych ozdób trochę poprawi mi humor, niestety lampki na tle deszczu jakoś nie wyglądały zbyt radośnie. Teraz spacerowałam ulicą Londynu, czekając na autobus, które wywiezie mnie z powrotem poza obrzeża miasta do mojego niewielkiego bloku na odrobinę ponurym osiedlu.
            W moim brzuchu rozległo się głośne burczenie.
            Świetnie.
            Było już popołudnie, więc wątpiłam czy znajdę jakiekolwiek miejsce, które zapewni mi ciepło i jedzenie. Los jednak okazał się łaskawy. Jedna z kawiarni zerkała na mnie żółtym światłem. Nie zastanawiając się długo, skorzystałam z zaproszenia.
            Pomieszczenie było przestronne i całkiem puste. Może z wyjątkiem kelnera, który zamiatał, odwrócony do mnie plecami. Nie zdziwiłam się, że nie zauważył, kiedy się pojawiłam. Śpiewanie całkiem go pochłonęło.
            - Don't listen to your friend, they only care once in a while... I can feel the draw. I can feel it pulling me back, it pulling me back...
            Przycupnęłam na najbliższym krześle, przyglądając się chudym barkom, rytmicznym ruchom miotły oraz dziwnej fryzurze, w której każdy włos sterczał w inną stronę.
            Ale najciekawszy był głos tego chłopaka.
            Cichy, ale mocny. Lekko chrapliwy, ale łagodny.
            Rany, taki głos mógłby góry przenosić.
            - When you go home... Everything looks different... And you're scared of being left behind
            Może i piosenka nie była zbyt optymistyczna jak na świąteczny nastrój...
            Kelner odwrócił się i na mój widok zamarł z wyrazem bezgranicznego przerażenia wymalowanym  na twarzy. Chwilę później policzki uroczego rozczochrańca stały się czerwone jak czapka Mikołaja.
            - Ja... - szatyn zaciskał nerwowo palce na kiju szczotki. - Nie wiedziałem, że... ktoś tu jest.

***

            Dziewczyna przyglądała się Danowi z zaciekawieniem, a on czuł coraz większe zażenowanie. Najgorsze było to, że nieznajoma wyglądała całkiem uroczo. Miała pofarbowane na biało włosy, sięgające za ramiona, a czubek głowy ukryła pod szarą czapką.
            Chłopakowi zrobiło się gorąco. Sytuacja była niezręczna. Może i przyzwyczaił się już odrobinę do śpiewania na scenie, ale nikt nie mówił o podsłuchiwaniu jego prywatnych występów.
            - Ładnie śpiewasz - stwierdziła, spuszczając wzrok.
            - Um. Wątpię, ale... dzięki - mruknął jedynie. - Coś... Podać?
            W gardle Smitha pojawiła się niewygodna gula. Jezu, jak on nienawidził, gdy ludzie prawili mu komplementy. Albo na niego patrzyli. Albo w ogóle wiedzieli o jego egzystencji.
            - Poproszę francuskiego rogala i gorącą czekoladę.
            Kiedy Dan w milczeniu udał się za ladę, Wham! wykonywało cicho swój wielki świąteczny przebój. Klientka obgryzała skórki przy paznokci, przyglądając się kroplom, spływającym po szybie, a Smith, postanowił nie kłopotać, śpiącego w pomieszczeniu kuchennym Jacka i sam zajął się przygotowywaniem zamówienia. W końcu zrobienie gorącej czekolady nie jest jakimś wyczynem.
            Dziewczyna przestała zajmować się palcami, a jej spojrzenie znów spoczęło na piosenkarzu.
            - Śpiewasz zawodowo? - spytała wreszcie.
            O nie, tylko nie zaczynajmy tej rozmowy, pomyślał chłopak.
            - Nie do końca
            Oczy dziewczyny był koloru jeziora. Nie morza, nie oceanu, nie rzeki, czy kałuży... To było jezioro. W taki odrobinę pochmurny dzień. Ale nie deszczowy, czy smutny. Po prostu w ładny dzień bez słońca.
            Smith pochylił się nad kubkiem, trzęsąc lekko głową.
            Nie powinien zagłębiać się w tak niezręczne szczegóły. Gdyby ludzie mieli zdolność czytania w myślach, Dan prawdopodobnie skończyłby z opinią przerażającego dziwaka.
            - Nie do końca?
            To spojrzenie było stanowczo zbyt przyszpilające.
            Szatyn westchnął pod nosem. No dobra. Powie jej wszystko, może wtedy pozwoli mu wrócić do swojego samotnego fałszowania pod nosem.
            - Gdybym był zawodowym piosenkarzem, nie musiałbym być w tym uroczym miejscu - zakręcił palcem młynka, żeby wskazać wnętrze restauracji. - Ale staram się - wzruszył ramionami, wracając do pracy. - Mam swój mały zespół... Nazywa się Bastille - dodał szybko, uniemożliwiając zadawanie kolejnych pytań. - Moje urodziny są w ten dzień i pomyśleliśmy, że to całkiem spoko nazwa... Na razie mieliśmy kilka mniejszych występów, ale wątpię, żebyśmy zaszli gdzieś dalej.
            Koniec.
            Dan odwrócił się plecami do dziewczyny, żeby posypać czekoladę cynamonem.
            - Nigdy nie wiadomo co przyniesie los - mruknęła nieznajoma.
            Ludzie rzadko nie zaprzeczali chłopakowi. Zwykle zaczynali gadać bzdury o jego głosie, sprawiając, że Smith czuł się jeszcze bardziej niezręcznie. To była całkiem miła odmiana.
            - Proszę.
            Rozczochraniec ostrożnie postawił przed dziewczyną tacę z zamówieniem. Chyba był w te klocki coraz lepszy.
            - Dzięki - uśmiech rozjaśnił ponurą twarz.
            Chłopak przypatrywał się jasnym włosom przez kilka sekund. Ona była smutna. I samotna. Nikt nie przychodzi samotnie do kawiarni, jeśli czeka na niego rodzina.
            Wreszcie rozczochraniec usiadł na przeciwko nieznajomej.
            - Jestem Dan Smith.

***

            Przygryzłam wargę i wyciągnęłam dłoń w stronę piosenkarza.
            - Angelle Cole. Ale możesz używać dowolnego skrótu.
            - Oh, to może będę mówił na ciebie Aniołku? - szatyn odpowiedział z uśmiechem.
            Uniosłam brwi, zdziwiona jego nagłą arogancją. Dan natychmiast się zaczerwienił i spuścił speszony wzrok.
            - Przepraszam, nie chciałem... Ja...
            To był pierwszy raz od dłuższego czasu, gdy mogłam z kimś normalnie porozmawiać. Nie mogłam chyba tak po prostu zmarnować okazji.
            - Może być i Aniołku - wzruszyłam lekceważąco ramionami.
            - Tak się zastanawiałem... - szatyn podrapał się po karku. - Wiesz, zwykle nie spotykam osób, które spędzają Wigilię w kawiarniach.
            Czekolada była smaczna. Słodka, gorąca i gęsta. Ale mimo wszystko, poczułam w żołądku zimną gulę.
            - Rany - westchnął Smith. - Jestem beznadziejny z nawiązywaniu nowych znajomości. Przepraszam. Idiota ze mnie.
            Parsknęłam śmiechem. Nie miałam ochoty rozmawiać o mojej sytuacji rodzinnej, jednak Dan również nie wyglądał na zbyt pewnego siebie podczas opowiadania o zespole.
            - Widzisz, ja jestem właśnie osobą, która spędza Wigilię w kawiarniach - stwierdziłam, odrywając kawałek rogalika.
            Był trochę suchy. Na pewno niedzisiejszy. Nie było się czemu dziwić. Ale czekolada nadrabiała smak (lub też brak smaku) przekąski.
            - Oh.
            Kolejna chwila ciszy.
            - Mój zespół gra dziś na mały koncercie charytatywnym... Jeśli chcesz...
            - Okay.
            W tym momencie, jak za dotknięciem różdżki magicznego elfa, który wprowadza do domów radosną atmosferę (żartuję, takich rzeczy nie ma, ale mimo wszystko lubię czasem sobie tak myśleć), niezręczne napięcie zniknęło.
            - A mają darmowe jedzenie? - zagadnęłam, dojadając rogala, który jedynie podsycił mój głód.
            Dan uśmiechnął się, a ja zauważyłam, że w jego policzkach pojawiły się urocze dołeczki.
            - Jasne, że mają!
            A potem rozmowa jakoś się potoczyła.
            Opowiedziałam obcej osobie o prawie całym swoim życiu, on przedstawił mi kilka historii ze swojego życiorysu i tak minęło kilka godzin.

***

            Impreza charytatywna odbyła się w niewielkiej sali. Całkiem miłe miejsce. Poznałam resztę Bastille - Kyle'a, Willa i Woody'ego. Cała czwórka była bardzo podekscytowana występem oraz możliwością grania w towarzystwie instrumentów smyczkowych.
            Jakieś pół godziny przed wyjściem na scenę, zniknęli, żeby przygotować się do występu. Przez ten czas podjadałam kruche ciasteczka i obserwowałam rozmawiających gości. Podsłuchiwałam dyskretnie rozmowy i właściwie czas samotności minął dość szybko.
            Wreszcie Bastille wyszło na scenę. Parsknęłam śmiechem na widok ich ubrań. Dan miał różowy, kobiecy sweterek w różyczki oraz namalowane markerem bałwanki i napis "X-MAS", spod którego wyglądał t-shirt z napisem "HALLOWEEN". Kyle wyglądał elegancko w uroczym czerwonym wdzianku oraz szaliku. Will został ubrany w genialną koszulkę z nadrukiem "To: Women / From: God", a Woody w odrobinę za mały bezrękawnik.
            - Cześć - przedstawił się piosenkarz z lekkimi rumieńcami na twarzy. - Jesteśmy Bastille. W... Odświętnych strojach....
            Kyle parsknął śmiechem, poprawiając rękawy swojego ubranka.
            - I zaśpiewamy naszą najnowszą piosenkę Pompeii...
            Uśmiechnęłam się, widząc zażenowanie chłopaka. Wyglądali naprawdę zabawnie, jednak trzeba było przyznać, że grać to potrafili. Utwór wydawał się być całkiem radosny, ale kiedy wsłuchałam się w słowa odkryłam drugie dno, równie pesymistyczne, jak piosenka, którą Dan nucił w pracy.
            Smyczki w tle dopełniły obrazu i byłam pewna, że absolutnie wszyscy w pomieszczeniu, łącznie ze mną na czele, całkowicie zakochali się w Bastille.
            - A teraz... - powiedział Smith, gdy skończył śpiewać. - Świąteczny mashup, który zrobiliśmy... Bo właściwie wszyscy tutaj uwielbiamy święta, a że dziś mamy Wigilię, a to jest świąteczna impreza charytatywna, to... No... - zerknął na mnie, jakby błagał o pomoc. - Zaśpiewamy go.
            Reszta zespołu dzielnie ukrywała rozbawienie. No tak. Nad gadaniem to jeszcze powinien popracować.
            Szatyn już miał grać, gdy Kyle zaczął z powagą dostrajać swój keyboard.  Woody mruknął do coś do mikrofonu z rozbawieniem, a Dan oraz Will zerknęli na perkusistę, jakby dzielili jakiś wspólny, znany tylko zespołowi, żart.
            Wreszcie brodacz był gotowy i rozbrzmiały pierwsze dźwięki utworu.
            Byłam pełna podziwu, że chłopcy zlepili ze sobą całkowicie nie powiązane piosenki i stworzyli coś nawet logicznego.
            - Cause last Christmas... - Smith śpiewał przyjemnie ochrypniętym głosem. - I was driving home for Christmas... And all I want for Christmas... Is to faaaall on your kneeees...
            Później chłopak zaczął wykonywać dziwne, zabawne ruchy, które odrobinę przypominały zrytmizowany atak padaczki. Wyraźnie było widać, że muzyka całkiem go poniosła. Miałam wrażenie, że umieszczenie mikrofonu z powrotem w statywie kosztowało Dana niemal fizycznego wysiłku.
            Nie mogłam powstrzymać wybuchu śmiechu, słysząc piosenkę z South Parku, wmieszaną między wiersze.
            - Mr. Hankey the Christmas Poo. He loves me and I love you... Therefore vicariously, he loves you too... We can make a Mr. Hankey too!
            Co dziwne piosenkarz zachował absolutną powagę, śpiewając o świątecznej kupie, a następnie całkowicie płynnie przeszedł do opadania na kolana i słuchania anielskich głosów.
            Tak. Ten chłopak był wyjątkowy.
            Dołączyłam do głośnych braw.
            Smith uśmiechnął się absolutnie przeszczęśliwy, uprzejmie podziękował i życzył wszystkim wesołych świąt.
            Bastille opuściło scenę, robiąc miejsce dla kolejnych, bardziej znanych i wyczekiwanych wykonawców.
            - Jeżeli do tej pory miałam wątpliwości co do was, to już ich nie mam - oznajmiłam czwórce przyjaciół, kiedy do mnie podeszli. - No i daliście mi jedzenie.
            Zerknęłam na tacę, gdzie jeszcze niedawno było pełno smacznych ciasteczek. Niestety w jakiś tajemniczy sposób znalazły się w moim żołądku. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć, prawda?
            - To co chłopaki, zwijamy się? - spytał Kyle, bawiąc się telefonem.
            Will i Woody przytaknęli, oznajmiając, że trzeba zabrać sprzęt. Dan popatrzył na mnie niepewnie.
            - Może cię gdzieś podwieźć albo... coś? - zagadnął, wciskając dłonie do kieszeni.
            - Do kolejnej kawiarni? - uśmiechnęłam się półgębkiem. - Nie, dzięki. Spróbuję złapać jakiś autobus i wrócę do mieszkania.
            Nie lubiłam nazywać swojej małej klitki domem. Jeszcze nie znalazłam miejsca, które na takie miano by zasługiwało.
            - Acha... - niebieskie spojrzenie unikało mojego wzroku. - Bo właściwie... Tak pomyślałem...
            - Dan, idziesz? - rzucił Woody, trzymając jeszcze pojemnik z pałeczkami. - Trzeba zapakować Vana.
            Szatyn pokiwał głową i przeczesał włosy.
            - No to dzięki, że przyszłaś - uśmiechnął się szeroko.
            - Dzięki, że mnie zaprosiłeś - odparłam lekko.
            Cholera no... Nie zostawiaj mnie.
            - Do zobaczenia kiedyś...
            Piosenkarz przytulił mnie mocno.
            Proszę, nie idź sobie.
            - Tsaa - mruknęłam.
            Chłopak odszedł w stronę przyjaciela, a ja stałam przy głupim stole z przekąskami, zdając sobie sprawę, że od wielu miesięcy nie miałam kontaktu z ludzkim ciepłem. Właściwie nigdy nie zaznałam zbyt dużej życzliwości ze strony innej osoby. Nie sądziłam, że to będzie takie miłe.
            Brązowa czupryna jeszcze przez jakiś czas poruszała się między gośćmi, ale potem opuściła pomieszczenie.
            Dan wróci teraz do domu z przyjaciółmi i szybko o mnie zapomni.
            To nic.
            Westchnęłam, odganiając łzy. Święta są do dupy.

            Wydostałam się z budynku. Deszcz znów kropił. Naciągnęłam kaptur aż na oczy, tak, że widziałam tylko własne stopy i ruszyłam w bliżej nieokreślonym kierunku.
            Nie zdążyłam jednak przejść kilkuset metrów, bo...
            - Angelle!
            Zacisnęłam zęby i obróciłam się. W moją stronę szedł szatyn w czerwonej kurtce.
            - Przepraszam, że cię zostawiłem. - powiedział szybko Dan. - Nie chcę, żebyś była sama.
            - Dan...
            - Chodź ze mną.
            Niebieskie oczy, były zimne, ale o wiele cieplejsze od pochmurnego nieba nad nami.
            - Ja...
            - Wiem, że nie jesteśmy może specami od świątecznej amtmosfery - Smith wyrzucał z siebie słowa tak szybko, że ledwo je rozumiałam. - Ale obiecuję, że zrobię wszystko, żeby twoje święta były lepsze niż te poprzednie.
            Nie wiedziałam co powiedzieć.
            Znałam go dopiero od kilu godzin, a zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek przez całe moje dotychczasowe życie.
            - No już - przystojną twarz rozjaśnił ten uroczy uśmiech. - Nie płacz.
            Pozwolił mi ukryć twarz w swojej rozsuniętej kurtce. Był ciepły i pachniał naprawdę przyjemnie. Nie przeszkadzało mu to, że zaczęłam ryczeć jak idiotka w środku miasta. Nie krzyczał za to, że okazałam słabość. Nie złościł się na moje zagubienie.
            - Dziękuję - chlipnęłam.
            - Czyli pójdziesz z nami? - chłopak zaoferował mi paczkę chusteczek.
            - Bardzo chętnie - wydmuchałam nos i uśmiechnęłam się przez łzy.

***

            Bastillowa rodzinka przyjęła mnie z otwartymi ramionami. W małym Vanie mamy Woodyego chłopcy udawali, że nie dostrzegli moich czerwonych oczu. Przekomarzali się i opowiadali zabawne historie. Dopiero zaczynali karierę, ale już teraz mogli przywołać humorystyczne anegdotki. Mieszkanie Woody'ego było zajęte przez dziewczyny trójki chłopaków. Chrissy - partnerka gospodarza, Janna cudowna właścicielka Kyle'a oraz Awoi - ciemnoskóra modelka, idealnie pasująca do umięśnionego basisty. Wraz z nimi poznałam jeszcze kilkoro przyjaciół zespołu. Wszyscy okazali się być naprawdę towarzyscy.
            Traktowali mnie z tak przyjaznym nastawieniem, że po jakimś czasie, zaczęłam się czuć, jakbym sama była członkiem tego ciasnego kręgu znajomych.
            Później zaczęła się wymiana prezentów. Oczywiście ja nie miałam żadnych upominków, więc po prostu stanęłam gdzieś z brzegu i próbowałam udawać, że mnie nie ma.
            Nie byłam jednak w stanie ukryć się przed błękitnym spojrzeniem.
            Szatyn wręczył mi płaski podarunek, prowizorycznie zapakowany w zwykły papier. Na białej kartce zostały namalowane bałwanki podobne do tych na swetrze Dana. Już samo to opakowanie było przemiłe.
            - Dziękuję, ale.... Ja nie mam nic w zamian - odparłam nie pewnie.
            - To nic - uśmiechnął się Smith. - Po prostu otwórz.
            W środku była płyta zespołu To Kill A King.
            - To mojego przyjaciela - wytłumaczył z dumną chłopak. - Posłuchaj w wolnej chwili.
            - Okay, bardzo dziękuję.
            Przygryzłam wargę i wspięłam się powoli na place, żeby dać Danowi buziaka w policzek, który prawie natychmiast oblał się rumieńcem.
            Reszta wieczoru minęła jeszcze lepiej.
            Wreszcie mój nowy przyjaciel zamówił taksówkę i wsadził mnie w nią niemal w brew mojej woli. Sam piosenkarz również wgramolił się do auta i podał kierowcy jakiś nieznany mi adres.
            - Gdzie jedziemy? - spytałam zaciekawiona.
            Dan odchylił głowę, opierając ją o fotel i zamknął zmęczony oczy.
            - Do domu.

***

            - To twoje mieszkanie?
            - Uchym... - Dan złapał kilka ciuchów, które wisiały na oparciu kanapy.
            - Bardzo ładne.
            Chłopak wrzucił ubrania za zamknięte drzwi sypialni.
            - Chcesz herbaty?
            - Jasne.
            Usiadłam na fotelu i spojrzałam na nikłe światła za oknem. Zimne krople, spadające z nieba właśnie zaczęły mieszać się z białymi płatkami, a już po chwili śnieg pokrył cienką warstwą dachy sąsiednich budynków.
            - Zostaniesz na noc, prawda?
            Spojrzałam spanikowana na chłopaka, który przygotowywał gorący napój. Nie byłam pewna, czy powinnam pozwolić sobie na takie spoufalanie się z mężczyzną, którego właściwie nie znałam.
            - Możesz zająć moje łóżko, a ja wezmę kanapę - wytłumaczył Dan.
            Strzyknęłam placami, zastanawiając się nad propozycją wokalisty zespołu. Nie miałam nawet możliwości wrócić do mieszkania. Autobusy nie kursowały po północy.
            - Ja wezmę kanapę - zdecydowałam wreszcie. - Ale tylko dlatego, że nie mam już transportu - zastrzegłam, chcąc uciszyć nikłe wyrzuty sumienia.
            - Oczywiście - uśmiechnął się szeroko Smith, podając mi gorący kubek.
            Chłopak usiadł obok mnie i odetchnął z zadowoleniem, gdy herbata zalała jego gardło.
            - Dzięki - mruknęłam, również popijając swój napój. - Nigdy nie sądziłam, że kiedyś spędzę tak przyjemną Wigilię.
            - Zawsze do usług.
            Prychnęłam rozbawiona, gdy Dan zamrugał szybko, falując rzęsami jak dama.
            - Dla wszystkich zagubionych dziewczyn jesteś taki uprzejmy? - spytałam złośliwie.
            - Tylko dla takiej jednej z białą czupryną - odparł piosenkarz tym samym tonem.
            Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas. Potem gospodarz pożyczył mi jedną ze swoich koszulek, żebym miała w czym spać i pościelił sofę.
            Ukryłam twarz w poduszce.
            - Branoc - rzucił Smith, gasząc światło.
            - Kolorowych - odparłam.
            Miło było słuchać cichej krzątaniny za drzwiami.
            Zupełnie, jakbym była w domu.