piątek, 29 sierpnia 2014

7. Flashback - "From the voice which carries in the breeze"

            - Powinnam już iść - stwierdziłam, dopijając piwo.
            Nie do końca wiedziałam jak znalazłam się w mieszkaniu Dana Smith'a, późnym wieczorem. W jednej chwili szliśmy razem chodnikiem, wracając z uniwerku i ucinając sobie pogawędkę na temat mojej nauki medycyny, a już w następnej z nieba lał deszcz, a my kryliśmy się w kamienicy chłopaka, która była bliżej niż mój dom.
            Szatyn poczęstował mnie piwem i przez kilka następnych godzin opowiadałam mu historię swojego życia i tłumaczyłam skąd wzięła się moja nienawiść do medycyny. Dan słuchał mnie uważniej niż ktokolwiek wcześniej i co najdziwniejsze, wydawał się  całkowicie mnie rozumieć. Nie próbował mi wmówić, że jestem szczęściarą, bo dostałam się na takie studia. Nie przerywał mi, twierdząc, że potem będę zarabiała grube pieniądze i moja praca uratuje ludzkie życie. Po prostu w milczeniu obserwował jak z tęsknotą opowiadam o pisaniu. Chyba po raz pierwszy nie czułam wyrzutów sumienia przez to co mówiłam. Zawsze miałam poczucie winy, że nienawidziłam tak pięknego zawodu, którego studiowanie było przecież zaszczytem.
            To dziwne. Na zniszczonej kanapie w salonie chłopaka, z którego znałam zaledwie od kilku tygodni, znalazłam wreszcie kawałek siebie.
            Ale wszystkie piękne sny muszą się kiedyś skończyć i trzeba wrócić do rzeczywistości.
            Wstałam powoli z kanapy i poprawiłam t-shirt z nadrukiem wielkiej, kreskówkowej ośmiornicy. Dan przez chwilę obracał pustą butelkę w palcach i wpatrywał się we mnie z napięciem. Nie byłam pewna, czy powinnam teraz się odezwać. Wzrok chłopaka był taki niepewny. Chciałam spytać, czy coś go dręczy, ale miałam wrażenie, że wciąż znamy się zbyt krótko, żeby zadawać takie osobiste pytania, więc stałam i po prostu patrzyłam na Smith'a z wyczekiwaniem, jednak szatyn wciąż milczał. Trudno. Nie chciałam się narzucać.
            - Dzięki za wszystko - uśmiechnęłam się szeroko. - Powinniśmy to kiedyś powtórzyć u mnie.
            Ruszyłam w stronę wyjścia, słysząc jak Dan podnosi się szybko.
            - Poczekaj - mruknął niepewnie.
            Obróciłam się z pytającym wyrazem twarzy. Chłopak zacisnął palce na szklanym pojemniku.
            - Mógłbym... - wydusił czerwony na twarzy. - Coś ci pokazać?
            Przygryzłam wargę, czując nagle zdenerwowanie. Właściwie go nie znałam. Co jeśli był seryjnym mordercą i chce mnie poddać wyrafinowanym torturom?
            Przyjrzałam się wielkim oczom, błyskającym zza oprawek okularów i stuknęłam się w myślach w czoło. Dan był całkowitym przeciwieństwem jakiegokolwiek rodzaju mordercy.
            - Jasne, że tak - zgodziłam się lekko.
            Smith ruszył w stronę swojej sypialni i otworzył białe drzwi, zapraszając mnie do środka.
            - Przepraszam za bałagan - mruknął. - Nie sprzątałem przed wyjściem...
            Szybko poprawił skotłowaną pościel na łóżku. Usiadłam na brzegu, ostrożnie, jakby biała pościel mogła parzyć. Pokój szatyna był niewielki, jasny i zaskakująco przytulny. Całą jedną ścianę zakrywała meblościanka, z kilkunastoma identycznymi otworami, pełniącymi rolę półek. Jedna połowa została wypchana ubraniami, w większości czarnymi, a powierzchnia drugiej połowy była zajęta przez książki, zdjęcia w ramkach i inne drobiazgi. Na biurku, na którym panował jeszcze większy bałagan, niż na moim miejscu pracy, stał czarny keyboard. To właśnie po niego sięgnął Smith.
            - Prawie nikomu o tym nie mówiłem - wyznał. - Właściwie nikt o tym nie wie... To trochę żenujące - uśmiechnął się nerwowo.
            Rozstawił swój instrument i zaczął majstrować przy skomplikowanych przyciskach. Co chwilę przeczesywał włosy, wprawiając je w co raz większy nieład. Chyba naprawdę się denerwował.
            - Emmm... Wiesz... - zaczęłam niepewnie. - Jeśli nie chcesz tego robić, to...
            - Nie dawaj mi takiej możliwości, bo skorzystam z szansy - przerwał Dan.
            Uśmiechnęłam się pod nosem i wróciłam do analizowania sypialni chłopaka, żeby nie stresować go obserwowaniem każdego jego gestu. Na niewielkiej szafce stało zdjęcie gospodarza razem z jakąś starszą dziewczyną, która miała na nosie jego okulary. Szatyn z kolei, nałożył prawdopodobnie szkła towarzyszki. Uśmiechał się szeroko, pokazując ten swój ząbek. Zaczęłam przyglądać się uważniej biurku, stojącemu obok szafki. Było zawalone mnóstwem nut i notatek, pod którymi znajdował się laptop i inne dziwne sprzęty, związane z muzyką.
            Chłopak nacisnął kilka klawiszy na keyboardzie i usiadł na krześle.
            - Sam nie wiem czemu chcę ci to pokazać... To będzie naprawdę okropne - ostrzegł Dan. - Jakby co, możesz uciekać z krzykiem.
            - Wyskoczę przez okno - pokiwałam głową, udając poważną. - Bądź gotowy na wzywanie pogotowia.
            Wyjęłam telefon z kieszeni i pomachałam nim w stronę szatyna, po czym położyłam go obok siebie. Smith zachichotał cicho, a ja usiadłam po turecku i odchyliłam się do tyłu, zapierając rękami za plecami.
            - Jestem gotowa na tortury - kiwnęłam głową.
            Chłopak uśmiechnął się i odetchnął głęboko. Nagle jego twarz stała się strasznie poważna. Zerknął na mnie niepewnie, ale ja udawałam, że wcale go nie obserwuję. Wbiłam spojrzenie w sufit i czekałam.
            Szatyn uderzył w klawisze, rozpoczynając utwór.
            - Foe, without knowing youre around, when nobodys inside...
            Zacisnęłam powieki i powstrzymałam się od głośnego westchnięcia. Lubiłam głos Smith'a, ale nigdy nie sądziłam, że ma taki potencjał.
            - And falling onto my knees right through the ground, the ground.
            Otworzyłam oczy i spojrzałam na Dana. Chłopak z uwagą wpatrywał się w klawisze, nie odrywając od nich wzroku, nawet na sekundę. Jego palce zgrabnie skakały po instrumencie, co jakiś czas włączając nagrane wcześniej chórki lub dźwięk innego instrumentu. Śpiew szatyna był miękki, a jednocześnie mocny. Może nie do końca idealny, ale nawet osoba, która nie znała się na muzyce, jak ja, słyszała w nim niezaprzeczalny talent, który już w swojej nierozwiniętej jeszcze formie przywoływał bolesną gęsią skórkę na ramionach.
            Włosy Smith'a podskakiwały przy każdym mocniejszym akordzie, a mięśnie chudych ramion napinały się pod koszulką. Żyły na dłoniach chłopaka stały się nagle wypukłe i dobrze widoczne.
            Popatrzyłam ponownie na sufit, bo połączenie śpiewu i widoku chłopaka niemal bolało.
            - So I walk, walk, walk through the trees... From the voice which carries in the breeze
            Poczułam na sobie wzrok szatyna. Skierowałam głowę w stronę Dana i napotkałam jego spojrzenie. Oczy chłopaka były pełne tak głębokiego, niekończącego się smutku, a głos tak cichy i pełny emocji, że...
            Bezpowrotnie się w nim zakochałam.
            - And Ill walk, walk, walk through the trees... To the pulse of my heart as it beats.
            Dan znów spuścił wzrok, a ja patrzyłam na niego w bezruchu. Serce biło mi tak szybko, jakby postanowiło połamać wszystkie moje żebra i wydostać się na zewnątrz, żeby osobiście przekonać się czy wybrało właściwą osobę na swojego pana i władcę.
            - Ride on into the night.
            Chłopak skończył nagle śpiewać i znieruchomiał, z widocznym przerażaniem, czekając na moją reakcję. Spojrzałam w milczeniu na szatyna.
            - Dzwonić po karetkę? - spytał wreszcie Dan, przeczesując włosy.

            Tak, pomyślałam. Potrzebuję chyba wizyty u psychologa, bo właśnie się w tobie zakochałam.

~.~.~.~.~.~

wtorek, 26 sierpnia 2014

6. Jadalnia Ostatniej Rozkoszy

            Dwa miesiące po rozpoczęciu koszmaru mojego chłopaka, stałam przed drzwiami jego domu o drugiej w nocy i zastanawiałam się, dlaczego do cholery nie zrobiłam tego wcześniej? Już dawno powinnam była zdecydować się na ten krok.
            Wstukałam kod na tabliczce obok drzwi i gdy usłyszałam brzęczyk, weszłam do ciemnego wnętrza. Idąc po starym dywanie, minęłam na placach zamknięte drzwi pana Grant'a. Był to właściciel kamienicy, który wynajmował mieszkanie Danowi na piętrze. Facet raczej nie należał do najnormalniejszych, ale właściwie dało się przywyknąć. Wdrapałam się na górę po stromych schodach. Zawsze, gdy tu przychodziłam, zerkałam ukradkiem na obrazy, powieszone na ścianie. Wszystkie charakteryzowały się ogromną wielkością i postaciami, które patrzyły na ciebie, jakbyś był intruzem na ich terenie. Za każdym razem, gdy czułam na sobie wzrok czterech brodatych dziadków, siedzących przy stole z ucztą i świecami, moje plecy przebiegał dreszcz. Miałam wrażenie, że płomienie z obrazu naprawdę dają światło, a mężczyźni chcą mnie wygonić, bo przerwałam im kolację.
            Przyspieszyłam kroku i wydając serię głośnych skrzypnięć, dotarłam na podest. Znajdowały się tu jedynie drzwi do mieszkania mojego chłopaka i schody na strych, znikające w ciemności. Właściwie, żyjąc w takim miejscu, sama chyba bym zbzikowała.
            Potrząsnęłam głową i zapukałam zdecydowanie w białe drewno. Odpowiedziała mi cisza. W szczelinie pod drzwiami nie dostrzegłam światła. Nie usłyszałam nawet najmniejszego szmeru. Może faktycznie poszedł spać, a ja robię z siebie idiotkę?
            W tym momencie telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować. Odebrałam połączenie. Od Dana.
            - To ty stoisz pod moimi drzwiami? - spytał szeptem chłopak.
            - Tak, to ja - odparłam, unosząc brwi.
            Usłyszałam kroki za drzwiami. Następnie odgłos otwieranego zamka i moim oczom ukazał się Dan z telefonem przy uchu.
            Przez chwilę staliśmy, pogrążeni w całkowitej ciemności, patrząc na siebie w milczeniu. Tylko słabe światło, wpadające przez okna w salonie szatyna i blask z ekranu naszych telefonów, oświetlało delikatnie sylwetkę chłopaka.
            Opuściłam dłoń z komórką i zakończyłam palcem połączenie. W tym samym momencie Dan zrobił krok w przód i nagle zatopiłam się w jego ciepłym uścisku. Chłopak przyciągnął mnie do siebie tak mocno, że przez sekundę nie mogłam oddychać. Schował nos w moich poczochranych włosach, których zapomniałam uczesać przed wyjściem. Pogłaskałam go po plecach kojącym gestem. Czasami Dan sprawiał wrażenie małego, zagubionego chłopca.
            Odsunęłam się od szatyna i popchnęłam go w stronę mieszkania. Zamknęłam za sobą drzwi i wyciągnęłam dłoń w kierunku kontaktu.
            - Czemu siedzisz w ciemności? - spytałam tonem, jakiego używa się przy płaczącym dziecku.
            Zapaliłam światło i  zastygłam w bezruchu.
            Przestrzeń mieszkania Dana została doskonale zużytkowana. Przedpokój, salon i kuchnia stanowiły jedno wielkie pomieszczenie. Jedynie łazienka i sypialnia były odseparowane ścianami. Takie rozmieszczenie powiększało optycznie mieszkanie i sprawiało, że można było od razu objąć wzrokiem prawie całe pomieszczenie.
            Na środku salonu, za oparciem zniszczonej kanapy, zwróconej w stronę telewizora, leżały pozwijane koce i poduszki, jakby ktoś urządził sobie w nich legowisko. Od razu zauważyłam, że leżąc w tym miejscu, było się osłoniętym od wszystkich okien w domu. W kuchni, za ladą, która oddzielała w pewien sposób oba pomieszczenia, dostrzegłam na podłodze fragment plamy po herbacie. Dan jej nie sprzątnął. W płynie leżały kawałki porcelany. Wszędzie panował bałagan.
            Wreszcie spojrzałam na chłopaka. Wpatrywał się we mnie w milczeniu. Oczy za oprawkami okularów były przekrwione i zmęczone, jakby szatyn nie spał co najmniej od tygodnia. Na koszulce i spodniach od piżamy ciągle widniała plama po herbacie. Włosy oklapły jak jeszcze nigdy, sprawiając, że Smith stał się nagle z dziesięć centymetrów niższy. Na jego bladej twarzy widniały rumieńce.
            Mierzyliśmy się wzrokiem przez długi czas, a ja czułam jak gdzieś w zakątkach mojego umysłu kiełkuje irracjonalna złość. Byłam wściekła, że chłopak doprowadził się do takiego stanu, ale chyba jeszcze gorzej czułam się z tym, że nie zauważyłam tego na czas.
            - Przebierz się - zażądałam wreszcie trochę zimniej niż zamierzałam. - W coś normalnego.
            - Prze... - odezwał się.
            - I nawet się nie waż przepraszać - warknęłam.
            Dan spuścił wzrok jak zbite szczenię i ruszył w stronę sypialni. Gdy chłopak zniknął za drzwiami, wzięłam się za sprzątanie kuchni. Zebrałam odłamki kubka z podłogi, rozcinając sobie przy tym mały palec i starłam herbatę.
            Gdy szatyn wciąż nie wychodził z sypialni, poskładałam koce w salonie. Skoncentrowałam się na tych czynnościach tak bardzo, że nie pozwoliłam myślom biec innym torem. Wreszcie usiadłam na kanapie ze skrzyżowanymi ramionami i wbiłam spojrzenie w czarny ekran telewizora. Nie poruszyłam się, kiedy sofa zapadła się obok mnie pod ciężarem Dana.
            - Jesteś na mnie zła? - spytał niepewnie chłopak.
            Kiwnęłam głową.
            - Prze... - Smith urwał, wiedząc, że to tylko bardziej mnie zdenerwuje. - Za co? - spytał zamiast przeprosin.
            Spojrzałam w te smutne szare oczy i westchnęłam. Nie powinnam się na niego gniewać. Był przerażony i zagubiony. Na pewno nie pomogłabym mu, wywołując zbędną kłótnię. Wstałam z kanapy i ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych. Dan zerwał się i poszedł za mną.
            - Nie idź... - prosił. - Błagam nie zostawiaj mnie tu samego. Ona jest wszędzie...
            Odwróciłam się do szatyna i pozwoliłam sobie na uśmiech pełen otuchy. Był ubrany w swoje ulubione czarne jeansy, czarny sweter z białym napisem "BLUE CORNER STORE", a na jego nosie widniały brązowe okulary.
            - Chodź głupku. Jedziemy na przejażdżkę.
            Zdjęłam czerwoną kurtkę z wieszaka i podałam chłopakowi. Zdziwiony szatyn nałożył okrycie i sięgnął po swoje conversy tego samego koloru. Opuściliśmy mieszkanie i wyszliśmy cicho na dwór. Podałam Danowi jego ukochany szalik i ruszyliśmy w stronę mojego samochodu. Szatyn rozglądał się nerwowo, więc złapałam go za rękę i ścisnęłam mocno dłoń Smith'a.
            - Gdzie jedziemy? - spytał chłopak, gdy znaleźliśmy się już w zimnym wnętrzu auta.
            Uśmiechnęłam się pod nosem, odpalając silnik.
            - Do miejsca, w którym twój jedyny problem to mała pojemność żołądka - mruknęłam.
            Dan uśmiechnął się szeroko. Doskonale wiedział co miałam na myśli.
            - Zapuść muzykę DJu - zażądałam. - Będziemy dwuosobową, samochodową dyskoteką.
            Chłopak zajrzał do schowka i zaczął przeglądać płyty, które oboje wybieraliśmy, często przy tym się sprzeczając. Właściwie nie musiałam długo zastanawiać się nad wyborem Dana. Nie mogłam powstrzymać śmiechu, gdy z głośników popłynęła nasza ulubiona piosenka na podróże samochodem.
            - There was a time when my world was filled with darkness... - zaśpiewał Miike Snow.
            - Darkness, darkness! - dołączyliśmy do piosenkarza, głośno zawodząc (no może tylko ja zawodziłam... Dan nawet gdyby chciał, nie potrafił zawodzić). - And I stopped dreaming now I'm supposed to fill it up with something, something , something!
            Pomyślałam, że chyba jeszcze nigdy wcześniej nie rozumieliśmy tekstu tej piosenki tak doskonale jak teraz. I może to właśnie wykrzyczenie naszych wszystkich lęków sprawiło, że przestaliśmy się bać.
            - In your eyes I see the eyes of somebody I knew before long long long ago - popatrzyłam na Dana, czując na sobie jego spojrzenie. - But I'm still trying to make my mind up - uśmiechnęłam się lekko do chłopaka. - Am I free or am I tied up?
            Przejechaliśmy przez sam środek Londynu, z dudniącą muzyką jak para wieśniaków, a potem zaczęliśmy się oddalać od zatłoczonych ulic. Wraz ze światłami centrum znikał stres minionych tygodni, a im ciemniej było, tym bezpieczniej się czuliśmy. Dan oparł głowę o zagłówek i w milczeniu przyglądał się mojej twarzy, podczas gdy ja prowadziłam z uwagą. Miike Snow już dawno przestał krzyczeć w naszych głośnikach, bo chłopak zmienił płytę na spokojniejszą. Teraz mój ukochany kompozytor Ludovico Einaudi przywoływał ciarki na naszych ramionach. "Divenire" rozbrzmiewało wśród ciemnej nocy, pozbawionej jakiegokolwiek źródła światła, oprócz reflektorów mijających nas samochodów.
            I bladego blasku dochodzącego z ekranu telefonu Dana.
            Zerknęłam na chłopaka, który pisał coś na ekranie z wielkim zapałem. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc zaaferowanie na twarzy szatyna. Nie odezwałam się ani słowem, żeby mu nie przeszkodzić.
            Dopiero, gdy dziesięć minut później, po pół godzinnej jeździe dotarliśmy na niewielki parking pod świecącym szyldem, jak w amerykańskim filmie, odważyłam się przerwać Smith'owi.
            - Jesteśmy - mruknęłam, wyłączając silnik.
            Szatyn poderwał głowę i rozejrzał się. Z szerokim uśmiechem siedmiolatka wyskoczył z samochodu, a ja zaraz za nim.
            - Wieki tu nie byliśmy - stwierdził, gdy wysiadałam z auta i zamknęłam drzwi.
            Dan odetchnął głęboko powietrzem przesyconym zapachem oleju i asfaltu. Obłoczek oddechu zawirował w białym świetle transparentu.
            Last Bliss Diner - Jadalnia Ostatniej Rozkoszy - było miejscem za granicami Londynu, w którym można było zjeść wszystko na co miało się ochotę, za niewielką cenę i o każdej porze. Absolutny raj dla takich łakomczuchów jak ja i takich smakoszy jak Dan. Za każdym razem, gdy się tu zjawialiśmy, menu było inne, ale zawsze jakimś cudem znajdowaliśmy w nim to, na co akurat mieliśmy ochotę. Myślę, że nazwa lokalu była całkiem adekwatna do miejsca. Ostania Rozkosz przed wjechaniem do zatłoczonego miasta, pełnego ludzi, którzy zawsze gdzieś się spieszą (chyba, że piją herbatę... przynajmniej wtedy można zaobserwować ich w bezruchu), spalin, które zawsze drażnią nos i deszczu, który wcale nie jest taki przyjemny jak się wydaje.
            Wystrój Jadalni nie zasługiwał może na wyróżnienie, ale czy można narzekać na białą farbę odpadającą gdzieniegdzie ze ścian, gdy jesz najlepszą na świecie szarlotkę z lodami? Całe wnętrze wypełniły lada, za którą stał barman wraz z armią napoi i słodyczy oraz z identyczne boksy dla gości pod ścianami lub przy wielki oknach. Każdy boks składał się z dwóch siedzisk z czerwono-brunatnymi obiciami, na których łącznie mogło zmieścić się sześć osób i białego stołu, na który została narzucona cerata w czarno-białą kratę. Na każdym blacie postawione były przyprawy i serwetki. Wszystko oświetlały białe jarzeniówki, które nadawały gościom zielonkawy odcień skóry. Opis stanowczo nie brzmiał zachęcająco, ale gdy zajęliśmy miejsca w kącie z oknem wychodzącym na ciemny parking, przy naszym stoliku pojawiła się urocza kelnerka, która przywitała nas przemiłym, chociaż odrobinę zmęczonym, uśmiechem. Miała skórę koloru mlecznej czekolady, czarne włosy zebrane w wysoki kok i krągłe kształty.
            - Witam w Last Bliss - odezwała się, podając nam dwie sztywne karty. - Nazywam się Carrie i będę was obsługiwała.
            Przejrzeliśmy dzisiejsze menu z uwagą, po czym złożyliśmy zamówienie.
            Oprócz nas, w jadłodajni znajdował się jeszcze samotny mężczyzna, jedzący hot doga i paczka przyjaciół - dwie dziewczyny oraz dwóch chłopaków - popijających jakieś parujące napoje.
            Kawa, o którą oboje poprosiliśmy, pojawiła się niemal natychmiast w niewielkim ekspresie razem z mlekiem i cukrem na tacy. Dan dolał do czarnego płynu dosłownie kroplę mleka i z rozkoszą zaczął siorbać napój. Ja z kolei napełniłam swój kubek wodą jedynie do połowy, zaś resztę zalałam mlekiem i dorzuciłam łyżeczkę cukru.
            - Dzięki za to wszystko - stwierdził chłopak, gapiąc się przez okno.
            Wzruszyłam ramionami.
            - Nie myśl, że do dla ciebie - odparłam surowo. - Po prostu potrzebowałam wymówki, żeby przyjechać w środku nocy do Last Bliss i nie wyjść na wariatkę.
            Chłopak uśmiechnął się i spojrzał na mnie, a ja odpowiedziałam mu tym samym.
            - Co tam pisałeś na telefonie? - zainteresowałam się nagle.
            - Tajemnica - powiedział szatyn wymijająco.
            - No wiesz co? - oburzyłam się. - Trochę wdzięczności mi się należy! Zdajesz sobie sprawę, że nie mam na sobie stanika? - spytałam poważnie.
            Brwi Dana podjechały nagle do góry, tworząc na czole fale zmarszczek. Bez słowa rozsunęłam bluzę, ukazując swoją piżamę.
            - Widzisz? - popatrzyłam w dół, jakbym miała w oczach rentgen. - Moje cycki poczuły dziki zew natury, niedługo wybiegnę na zewnątrz całkiem naga i zaprzyjaźnię się z leśnymi zwierzętami.
            Smith wydał z siebie bardzo nieelegancki odgłos, a ja parskając śmiechem zasunęłam bluzę, aż pod szyję. Oparłam głowę na łokciu i spojrzałam na chichoczącego szatyna, zadowolona, że udało mi się go wreszcie rozśmieszyć.
            - Doceń moje poświęcenia - burknęłam, udając obrażoną.
            - Doceniam - zapewnił mnie chłopak.
            Piliśmy kawę w milczeniu, które przerywało tylko ciche prychanie Dana. Przewróciłam oczy, nie mogąc uwierzyć, że brak górnej części mojej bielizny tak go bawi. Nie odezwaliśmy się do siebie aż do momentu, w którym Carrie przyniosła nasze zamówienie. Poczułam, jak moje nozdrza wypełnia słodki aromat prażonych truskawek. Podziękowaliśmy kelnerce, która życzyła nam smacznego i rzuciliśmy się na swoje porcje jak para wygłodniałych dzieciaków.           
            Moje danie składało się z dwóch omletów. Oba były złożone na pół, a między puszystym ciastem znajdowały się usmażone truskawki i bita śmietana. Owoce były w tak idealnej temperaturze, że ich smak nie uleciał wraz z parą, lecz skotłowany wypełnił całą truskawkę, żeby po rozgryzieniu wybuchnąć aromatem na języku biednej ofiary (w tym wypadku mnie). Z kolei Dan miał na talerzu placek jagodowy, posypany płatkami białej czekolady.
            Gdy oboje zakończyliśmy pierwszą falę zachwytów, wymieniliśmy się daniami i rozpoczęliśmy wywody na temat doskonałości Last Bliss od nowa. Kiedy truskawkowy omlet wrócił do mnie, wreszcie staliśmy się zdolni do nawiązania zwykłej rozmowy.
            - O czym marzysz? - spytał Dan, oblizują swój widelec.
            Z zamyśleniem odkroiłam kawałek puszystego ciała, wrzuciłam go do ust i przeżułam dokładnie.
            - Chciałabym umieć pisać tak, żeby przekazywać czytelnikom część siebie - stwierdziłam wreszcie.
            - Przecież za każdym razem, gdy pisarz pisze, umieszcza w historii cząstkę siebie - zauważył chłopak.
            Pokręciłam głową stanowczo.
            - Każdy może umieścić część siebie w opowieści - odpowiedziałam. - Ale nie każdy potrafi sprawić, żeby była ona widoczna dla czytelnika. Chciałabym, żeby moje historie sprawiały, że inni będą się zastanawiać nad rzeczami, nad którymi ja się zastanawiam. Że będą myśleć o rzeczach, o których właściwie wcale nie chcą myśleć. Żeby to co tworzę zostawiało na duszach innych chociaż maleńki ślad. Żeby moje historie nie były tylko historiami.
            Dan pokiwał głową ze zrozumieniem.
            - A ty? - spytałam, mieszając resztkę kawy w kubku okrężnymi ruchami nadgarstka. - Jakie jest twoje marzenie?
            Chłopak schylił głowę i pokręcił nią protestując ze zrezygnowaniem.
            - Nie mam żadnych marzeń - stwierdził, patrząc na swój brzuch.
            Powstrzymałam ironiczne parsknięcie. Złapałam między palce szczyptę cukru z cukierniczki i sypnęłam nim w gęste włosy szatyna.
            - No mów - zażądałam rozbawiona. - Jeśli ktoś miałby mieć tonę marzeń, to tylko ty.
            Dan spojrzał na mnie z zażenowanym uśmiechem, przekrzywiając głowę. Białe światło nadało jego oczom niesamowicie błękitnej barwy.
            - To bardzo głupie marzenie - powiedział zawstydzony. - Będziesz się śmiała.
            Kolejna porcja cukru wylądowała na nosie chłopaka.
            - Nie zachowuj się jak dzieciak Smith - burknęłam, chichocząc.
            Szatyn sięgnął po solniczkę i przez chwilę obracał ją w palcach, obserwując jak kryształki soli skaczą w szklanym pojemniczku.
            - Chciałbym założyć zespół - wyznał wreszcie, nie patrząc na mnie.
            I mówił całkiem poważnie.

            A ja, gdy tylko to usłyszałam, wiedziałam, że tak się stanie. Że, choćby nie wiem jakie przeszkody napotkał ten głupi dork, to i tak dopnie swego. Że to naprawdę wspaniały pomysł. I że największe marzenia Dana stało się nagle moim największym marzeniem.

~.~.~.~.~

niedziela, 24 sierpnia 2014

5. Flashback - Przygasające Serce

            Na początku nawet nie zauważyłam, że coś jest nie tak. Ciężko zauważyć pogorszenie się nastroju Dana, bo był on, eufemistycznie mówiąc, małym pesymistą. Dopiero nasilenie się nocnych rozmów, sińce pod oczami i drżące dłonie uświadomiły mi, że mój chłopak nie czuje się ostatnio najlepiej. Oczywiście nie mogłam nic wyciągnąć z tego upartego idioty o najniższym poczuciu własnej wartości wśród Anglików w jego wieku, dlatego o koszmarach dowiedziałam się dopiero po dwóch tygodniach samotnych męczarni Smith'a. I przysięgam, że gdyby nie potraktował mnie wzrokiem zranionego szczenięcia, prawdopodobnie zamordowałabym go gołymi rękami.
            - Ale ja nie chciałem cię martwić - wielkie niebieskie oczy patrzyły na mnie z góry. - Przepraszam no, przepraszam...
            Ze zrezygnowaniem oparłam czoło o pierś chłopaka. Był ode mnie całe piętnaście centymetrów wyższy, ale w tym momencie miałam wrażenie, że skurczył się do wielkości sześcioletniego dziecka (co oczywiście nie przeszkodziło mi w opieraniu się o niego).
            - Nie chcę, żebyś cierpiał w milczeniu, okay? - stwierdziłam z twarzą ukrytą w jego koszulce. - Chcę, żebyś dzielił się ze mną swoim zmartwieniami, krzyczał jak będzie trzeba i upijał się obok mnie jeśli poczujesz taką potrzebę... - odsunęłam się i popatrzyłam na Dana. - Nie musisz tego wszystkiego przeżywać sam.
            Szatyn przeczesał rozczochrane włosy nerwowym gestem, ale na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
            - Podoba mi się ten pomysł z upijaniem - stwierdził z rozbawieniem, przytulając mnie.
            Odwzajemniłam uścisk, chichocząc. A potem poszliśmy na piwo.
            I się upiliśmy.

            Ale to wcale nie rozwiązało problemu. Koszmary zaczęły się ponownie, kilka dni później i wydawały się trwać w nieskończoność.
            W jednym, Dan obudził się na plaży. Wokół niego był rozwieszone taśmy policyjne, a niedaleko znajdowało się wesołe miasteczko. Smith spotkał tam cztery dziewczyny, ucharakteryzowane na szkielety. Chłopak korzystał z nimi ze wszystkich atrakcji miejsca, aż wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że jest martwy. Tak jak jego towarzyszki. Ze świadomością, że nie jest już żywy, że wszyscy jego przyjaciele o nim zapomnieli i że już nigdy nie wróci do dawnego życia, wrócił na plażę, tam gdzie się obudził i padł na piasek, żeby znieruchomieć na zawsze.
            Innym razem śniło mu się, że jakaś banda porywa go z kampusu. Ktoś założył szatynowi na głowę worek, wsadził na quada i wywiózł na pustynię (nie wiadomo skąd wzięła się pustynia... to sen). Członkowie gangu podczas akcji nosili maski, odzwierciedlające ich charaktery, a na co dzień mieszkali w tajnej bazie przy jakimś wysypisku. Smith został poddany torturom, gdzie między innymi na worek, który był owinięty wokół jego głowy, ktoś położył gigantycznego pająka. Zwierzak chodził sobie beztrosko po całym ciele chłopaka, doprowadzając go niemal do szaleństwa. Warto wspomnieć, że Dan niczego nie boi się tak bardzo jak pająków. Wreszcie szatyn, po tym jak ktoś roztrzaskał na jego głowie butelkę, sprawiając, że chłopak stracił świadomość na kilka godzin, poddaje się i wstępuje do bandy. Dostaje własną maskę, a sen kończy się, gdy porywają razem jakiegoś nieznajomego człowieka. Kolejnego członka gangu.
            Dalej. W całym mieście panowała dziwna plaga. Ludzie masowo popełniali samobójstwa, a ich martwe ciała poruszały ustami w rytm jakieś tajemniczej piosenki. Dan został oskarżony o spowodowanie wszystkich tych śmierci. Oczywiście Smith doskonale widział we śnie martwe ciała. Czasem w zaawansowanym stadium rozkładu. Bez przerwy poruszające zgniłymi wargami.
            Jeszcze innego razu chłopak mieszkał w starym mieście, w którym wszyscy ludzie byli objęci klątwą. Przeklęci charakteryzowali się czarnymi oczami i zanikiem jakichkolwiek ludzkich odruchów. Dan był ostatnią zdrową osobą w promieniu wielu kilometrów. Całkiem sam plątał się po opustoszałych ulicach i z przerażaniem odkrywał kolejnych zarażonych mieszkańców. Wreszcie uciekł z miasta pod osłoną nocy, w skradzionym samochodzie, który zepsuł się gdzieś na środku pustkowia. Wściekły i bezradny chłopak przenocował w aucie, a nad ranem odkrył, że jego oczy zaczęły ulegać transformacji. Zrozpaczony Smith zostawił samochód i zaczął iść przed siebie. Wędrował i wędrował przez góry i wielkie pola. Szedł tak długo aż ostatnie krople człowieczeństwa zostały wyparte przez klątwę i Dan stał się potworem.
            Kolejnej nocy chłopak znajdował się w miejscu, gdzie odbywały się nielegalne zawody. Polegały na tym, że zniszczone samochody zderzają się ze sobą w jednej wielkiej plątaninie stali i gumy. Wygrywa ten, którego samochód będzie działał najdłużej. Ewentualnie ten, kto przeżyje. Dan uczestniczył w zawodach z niemal maniakalnym zapałem. Jego auto zostało brutalnie potraktowane i chłopak umarł w okropnych męczarniach zgnieciony przez dwa samochody.
            Sny przybywały i stawały się coraz bardziej wyszukane. Dan coraz bardziej bał się nocy. A ja coraz bardziej bałam się o Dana.
            Pewnej nocy chłopak zasnął na mojej kanapie, obejmując misia, z którym spałam od podstawówki. Tym razem sny odpuściły mu chociaż jeden raz, więc miś natychmiast stał się własnością chłopaka. Co dziwne pluszak działał. Przez jakiś czas. 
        Tydzień wystarczył, żeby szatyn zregenerował siły i wrócił do życia. Koszmary tylko na to czekały. Po odzyskaniu dawnej energii, zaatakowały Smith'a ze zdwojoną siłą, wypełniając głowę Dana obrazami pełnymi scen bardziej odrażających niż z niejednego słabego horroru, które chłopak lubił oglądać.
            Zaczęłam szperać w bibliotece, pytać znajomych z medycyny oraz profesorów i filtrować internet w poszukiwaniu powodu i rozwiązania problemu chłopaka. Byłam gotowa pójść z tym do lekarza, ale szatyn błagał mnie, żebym tego nie robiła. Więc obserwowałam jak z dnia na dzień jego oczy zaczynały powoli matowieć, jak jego ciało znikało, a uśmiech pojawiał się co raz rzadziej. Najpiękniejsze serce na świecie zaczynało przygasać, a ja przyglądałam się temu w milczeniu.

piątek, 22 sierpnia 2014

4. Nocny Telefon

            Koty pani Sophie znów dawały koncert na balkonie.
            Jęknęłam przeciągle, próbując je przekrzyczeć i przycisnęłam poduszkę do twarzy, w nadziei, że się uduszę i nie będę musiała tego słuchać. Średnio raz w miesiącu, przy pełni księżyca, zwierzaki mojej sąsiadki urządzały zbiorowe miauczenie, jakby były jakimś cholernymi wilkołakami (albo kotołakami... o ile take istnieją... właściwie istnienie wilkołaków też nie zostało potwierdzone przez naukowców, ale jestem pewna, że gdzieś się takie włóczą). Miałam ochotę sama zmienić się w krwiożercze zwierzę i wymordować wszystkich mieszkańców bloku, żeby móc spokojnie przespać noc.
            Niestety księżyc nie był dla mnie łaskawy, więc jako zwykły człowiek, a nie wielki pies, sięgnęłam po słuchawki i wcisnęłam je do uszu. Muzyka zagłuszyła resztę świata, w tym moje niespokojne myśli. Wreszcie poczułam jak mięśnie zaczynają się rozluźniać, a oddech powoli się uspokaja...
            Wibracje pod głową wyrwały mnie ze stanu między snem a jawą. Otworzyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że jestem zaplątana w słuchawki i śpię na telefonie. Niecierpliwymi ruchami uwolniłam się z plątaniny kabli i włączyłam wyświetlacz. Godzina 1:28 wskazywała na to, że spałam smacznie od dwóch godzin. Pod zegarem, na ekranie pojawiła się też wiadomość. Oczywiście, że od Dan'a. Kto inny mógłby pisać o tej porze?

,,śpisz?"

,,nie"

            Westchnęłam głośno i przygotowałam się na kolejnego sms'a, który zapoczątkuje rozmowę do rana. Smith jeszcze przed pojawieniem się koszmarów miał problemy z zasypianiem. Ja nigdy nie wykazywałam objawów bezsenności (wręcz przeciwnie), ale zawsze dzielnie towarzyszyłam chłopakowi w jego nocnych rozmyślaniach. Dobrze, że rano witał mnie pod blokiem z kubkiem kawy. Kochany dork (używam tego zwrotu w języku angielskim, ponieważ polskie odpowiedniki nie są w stanie oddać całej dorkowatości słowa 'dork').
            Tym razem wiadomość nie pojawiła się tak szybko jak zwykle. Powieki same zaczęły mi opadać, więc usiadłam, żeby nie zasnąć i wpatrzyłam się w jasny ekran. Minęło już pięć minut. Może był pijany? Przecież Dan wyszedł na piwo, a ma taką słabą głowę. Może coś mu się stało? Może koszmary sprawiły, że całkiem stracił zmysły. Dłonie spociły mi się z nerwów, gdy pisałam kolejnego sms'a.

"Danny... jesteś?"

,,przepraszam, że
cię obudziłem idź spać
wszystko ok"

            Niecierpliwym gestem nacisnęłam zieloną słuchawkę obok numeru chłopaka. Odebrał po całych czterech sygnałach.
            - Co się stało? - spytałam zamiast powitania zachrypniętym głosem.
            Zawsze śmialiśmy się, że tuż po przebudzeniu mam głos pedofila. Był niski i ochrypły. Tym razem nie usłyszałam chichotu, który zazwyczaj był odpowiedzią na moją nocną transformację w mężczyznę.
            - Przepraszam, że cie obudziłem, naprawdę nie chciałem - powiedział cicho Dan.
            - Jesteś pijany? - zapaliłam lampkę nocną.
            - Tylko... tylko troszeczkę. Naprawdę niewiele - odparł chłopak. - Zmyłem się po dziesiątej, więc nie zdążyłem wypić nic porządnego. Naprawdę.
            - Dlaczego tak wcześnie? - uniosłam brwi.
            Smith zawsze był jednym z ostatnich gości, opuszczających imprezę. To znaczy... zwykle trzeba było go z niej wynosić, bo zasypiał gdzieś pod stołem. Lubił sypiać w dziwnych miejscach i z dziwnymi ludźmi, kiedy był nietrzeźwy.
            - Bo ona tam była!
            Szept przerodził się w krzyk tak nagle, że odsunęłam słuchawkę od ucha. Dan rzadko krzyczał.
            - Ta cholerna dziewczyna tam była, rozumiesz?! Siedziała obok grupki jakiś ludzi i gapiła się na nas! Dlaczego ona tam była? Dlaczego ona tam była?!
            - Danny, spokojnie! - przerwałam chłopakowi. - Może to był zwykły przypadek? Może wyszła z przyjaciółmi... Wiesz, że do tego klubu przychodzi dużo osób z uniwerku.
            - Ale dlaczego akurat ona? - jęknął Smith. - I dlaczego ona patrzy na mnie tym chorym wilczym wzrokiem? We śnie też się na mnie gapiła...
            W tle rozległo się uderzenie i grzechot rozbijanego naczynia, a następnie przekleństwo Dan'a. Zacisnęłam dłoń na kołdrze.
            - Dan? - spytałam przestraszona.
            - Przepraszam... Kubek wypadł mi z ręki... Cholera oblałem się herbatą. Zaraz... - chłopak westchnął zdenerwowany. - Oddzwonię do ciebie okay? Albo... Albo nie. Idź spać. Ja posprzątam i też pójdę... Idź spać, dobrze?
            - Dan... -  zaprotestowałam.
            - Muszę kończyć, przepraszam.
            Rozłączył się.
            Przez chwilę siedziałam ze słuchawką przy uchu i gapiłam się w ciemną ścianę, na której tańczyły światła samochodów, docierające tu z ulicy. Mimo, że był środek nocy, Londyn żył.
            Niewiele myśląc, wyskoczyłam z łóżka. Szybko włożyłam dżinsy, a na wielki t-shirt, w którym spałam, narzuciłam szarą bluzę z kapturem, którą dostałam od Dana. Naciągnęłam skarpetki na stopy i wybiegłam z sypialni. Nałożyłam szare conversy i złapałam kurtkę razem z torbą. Wyszłam na klatkę schodową i szybko zamknęłam drzwi. Zbiegłam na dół, starając robić się jak najmniej hałasu, chociaż koty pani Sophie i tak mnie zagłuszyły, po czym wypadłam na zewnątrz. Wokół mojej głowy natychmiast pojawił się obłoczek oddechu. Wiosna może i już się zaczęła, ale noc wciąż należała do zimy. Naciągnęłam kaptur na głowę i podreptałam w stronę parkingu. Mój stary gruchot stał tam, gdzie zawsze. Rzadko go używałam, bo paliwo jest droższe niż miesięczny bilet, ale autko przydawało się w nagłych sytuacjach, takich jak ta.
            Wsiadłam do samochodu i odpaliłam go bez wahania.
            - Nie myśl sobie, że tak łatwo się mnie pozbędziesz dupku - mruknęłam do siebie, wyjeżdżając z parkingu. - Nie dam ci zwariować, chyba w to nie wątpisz, co?