wtorek, 26 sierpnia 2014

6. Jadalnia Ostatniej Rozkoszy

            Dwa miesiące po rozpoczęciu koszmaru mojego chłopaka, stałam przed drzwiami jego domu o drugiej w nocy i zastanawiałam się, dlaczego do cholery nie zrobiłam tego wcześniej? Już dawno powinnam była zdecydować się na ten krok.
            Wstukałam kod na tabliczce obok drzwi i gdy usłyszałam brzęczyk, weszłam do ciemnego wnętrza. Idąc po starym dywanie, minęłam na placach zamknięte drzwi pana Grant'a. Był to właściciel kamienicy, który wynajmował mieszkanie Danowi na piętrze. Facet raczej nie należał do najnormalniejszych, ale właściwie dało się przywyknąć. Wdrapałam się na górę po stromych schodach. Zawsze, gdy tu przychodziłam, zerkałam ukradkiem na obrazy, powieszone na ścianie. Wszystkie charakteryzowały się ogromną wielkością i postaciami, które patrzyły na ciebie, jakbyś był intruzem na ich terenie. Za każdym razem, gdy czułam na sobie wzrok czterech brodatych dziadków, siedzących przy stole z ucztą i świecami, moje plecy przebiegał dreszcz. Miałam wrażenie, że płomienie z obrazu naprawdę dają światło, a mężczyźni chcą mnie wygonić, bo przerwałam im kolację.
            Przyspieszyłam kroku i wydając serię głośnych skrzypnięć, dotarłam na podest. Znajdowały się tu jedynie drzwi do mieszkania mojego chłopaka i schody na strych, znikające w ciemności. Właściwie, żyjąc w takim miejscu, sama chyba bym zbzikowała.
            Potrząsnęłam głową i zapukałam zdecydowanie w białe drewno. Odpowiedziała mi cisza. W szczelinie pod drzwiami nie dostrzegłam światła. Nie usłyszałam nawet najmniejszego szmeru. Może faktycznie poszedł spać, a ja robię z siebie idiotkę?
            W tym momencie telefon w mojej kieszeni zaczął wibrować. Odebrałam połączenie. Od Dana.
            - To ty stoisz pod moimi drzwiami? - spytał szeptem chłopak.
            - Tak, to ja - odparłam, unosząc brwi.
            Usłyszałam kroki za drzwiami. Następnie odgłos otwieranego zamka i moim oczom ukazał się Dan z telefonem przy uchu.
            Przez chwilę staliśmy, pogrążeni w całkowitej ciemności, patrząc na siebie w milczeniu. Tylko słabe światło, wpadające przez okna w salonie szatyna i blask z ekranu naszych telefonów, oświetlało delikatnie sylwetkę chłopaka.
            Opuściłam dłoń z komórką i zakończyłam palcem połączenie. W tym samym momencie Dan zrobił krok w przód i nagle zatopiłam się w jego ciepłym uścisku. Chłopak przyciągnął mnie do siebie tak mocno, że przez sekundę nie mogłam oddychać. Schował nos w moich poczochranych włosach, których zapomniałam uczesać przed wyjściem. Pogłaskałam go po plecach kojącym gestem. Czasami Dan sprawiał wrażenie małego, zagubionego chłopca.
            Odsunęłam się od szatyna i popchnęłam go w stronę mieszkania. Zamknęłam za sobą drzwi i wyciągnęłam dłoń w kierunku kontaktu.
            - Czemu siedzisz w ciemności? - spytałam tonem, jakiego używa się przy płaczącym dziecku.
            Zapaliłam światło i  zastygłam w bezruchu.
            Przestrzeń mieszkania Dana została doskonale zużytkowana. Przedpokój, salon i kuchnia stanowiły jedno wielkie pomieszczenie. Jedynie łazienka i sypialnia były odseparowane ścianami. Takie rozmieszczenie powiększało optycznie mieszkanie i sprawiało, że można było od razu objąć wzrokiem prawie całe pomieszczenie.
            Na środku salonu, za oparciem zniszczonej kanapy, zwróconej w stronę telewizora, leżały pozwijane koce i poduszki, jakby ktoś urządził sobie w nich legowisko. Od razu zauważyłam, że leżąc w tym miejscu, było się osłoniętym od wszystkich okien w domu. W kuchni, za ladą, która oddzielała w pewien sposób oba pomieszczenia, dostrzegłam na podłodze fragment plamy po herbacie. Dan jej nie sprzątnął. W płynie leżały kawałki porcelany. Wszędzie panował bałagan.
            Wreszcie spojrzałam na chłopaka. Wpatrywał się we mnie w milczeniu. Oczy za oprawkami okularów były przekrwione i zmęczone, jakby szatyn nie spał co najmniej od tygodnia. Na koszulce i spodniach od piżamy ciągle widniała plama po herbacie. Włosy oklapły jak jeszcze nigdy, sprawiając, że Smith stał się nagle z dziesięć centymetrów niższy. Na jego bladej twarzy widniały rumieńce.
            Mierzyliśmy się wzrokiem przez długi czas, a ja czułam jak gdzieś w zakątkach mojego umysłu kiełkuje irracjonalna złość. Byłam wściekła, że chłopak doprowadził się do takiego stanu, ale chyba jeszcze gorzej czułam się z tym, że nie zauważyłam tego na czas.
            - Przebierz się - zażądałam wreszcie trochę zimniej niż zamierzałam. - W coś normalnego.
            - Prze... - odezwał się.
            - I nawet się nie waż przepraszać - warknęłam.
            Dan spuścił wzrok jak zbite szczenię i ruszył w stronę sypialni. Gdy chłopak zniknął za drzwiami, wzięłam się za sprzątanie kuchni. Zebrałam odłamki kubka z podłogi, rozcinając sobie przy tym mały palec i starłam herbatę.
            Gdy szatyn wciąż nie wychodził z sypialni, poskładałam koce w salonie. Skoncentrowałam się na tych czynnościach tak bardzo, że nie pozwoliłam myślom biec innym torem. Wreszcie usiadłam na kanapie ze skrzyżowanymi ramionami i wbiłam spojrzenie w czarny ekran telewizora. Nie poruszyłam się, kiedy sofa zapadła się obok mnie pod ciężarem Dana.
            - Jesteś na mnie zła? - spytał niepewnie chłopak.
            Kiwnęłam głową.
            - Prze... - Smith urwał, wiedząc, że to tylko bardziej mnie zdenerwuje. - Za co? - spytał zamiast przeprosin.
            Spojrzałam w te smutne szare oczy i westchnęłam. Nie powinnam się na niego gniewać. Był przerażony i zagubiony. Na pewno nie pomogłabym mu, wywołując zbędną kłótnię. Wstałam z kanapy i ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych. Dan zerwał się i poszedł za mną.
            - Nie idź... - prosił. - Błagam nie zostawiaj mnie tu samego. Ona jest wszędzie...
            Odwróciłam się do szatyna i pozwoliłam sobie na uśmiech pełen otuchy. Był ubrany w swoje ulubione czarne jeansy, czarny sweter z białym napisem "BLUE CORNER STORE", a na jego nosie widniały brązowe okulary.
            - Chodź głupku. Jedziemy na przejażdżkę.
            Zdjęłam czerwoną kurtkę z wieszaka i podałam chłopakowi. Zdziwiony szatyn nałożył okrycie i sięgnął po swoje conversy tego samego koloru. Opuściliśmy mieszkanie i wyszliśmy cicho na dwór. Podałam Danowi jego ukochany szalik i ruszyliśmy w stronę mojego samochodu. Szatyn rozglądał się nerwowo, więc złapałam go za rękę i ścisnęłam mocno dłoń Smith'a.
            - Gdzie jedziemy? - spytał chłopak, gdy znaleźliśmy się już w zimnym wnętrzu auta.
            Uśmiechnęłam się pod nosem, odpalając silnik.
            - Do miejsca, w którym twój jedyny problem to mała pojemność żołądka - mruknęłam.
            Dan uśmiechnął się szeroko. Doskonale wiedział co miałam na myśli.
            - Zapuść muzykę DJu - zażądałam. - Będziemy dwuosobową, samochodową dyskoteką.
            Chłopak zajrzał do schowka i zaczął przeglądać płyty, które oboje wybieraliśmy, często przy tym się sprzeczając. Właściwie nie musiałam długo zastanawiać się nad wyborem Dana. Nie mogłam powstrzymać śmiechu, gdy z głośników popłynęła nasza ulubiona piosenka na podróże samochodem.
            - There was a time when my world was filled with darkness... - zaśpiewał Miike Snow.
            - Darkness, darkness! - dołączyliśmy do piosenkarza, głośno zawodząc (no może tylko ja zawodziłam... Dan nawet gdyby chciał, nie potrafił zawodzić). - And I stopped dreaming now I'm supposed to fill it up with something, something , something!
            Pomyślałam, że chyba jeszcze nigdy wcześniej nie rozumieliśmy tekstu tej piosenki tak doskonale jak teraz. I może to właśnie wykrzyczenie naszych wszystkich lęków sprawiło, że przestaliśmy się bać.
            - In your eyes I see the eyes of somebody I knew before long long long ago - popatrzyłam na Dana, czując na sobie jego spojrzenie. - But I'm still trying to make my mind up - uśmiechnęłam się lekko do chłopaka. - Am I free or am I tied up?
            Przejechaliśmy przez sam środek Londynu, z dudniącą muzyką jak para wieśniaków, a potem zaczęliśmy się oddalać od zatłoczonych ulic. Wraz ze światłami centrum znikał stres minionych tygodni, a im ciemniej było, tym bezpieczniej się czuliśmy. Dan oparł głowę o zagłówek i w milczeniu przyglądał się mojej twarzy, podczas gdy ja prowadziłam z uwagą. Miike Snow już dawno przestał krzyczeć w naszych głośnikach, bo chłopak zmienił płytę na spokojniejszą. Teraz mój ukochany kompozytor Ludovico Einaudi przywoływał ciarki na naszych ramionach. "Divenire" rozbrzmiewało wśród ciemnej nocy, pozbawionej jakiegokolwiek źródła światła, oprócz reflektorów mijających nas samochodów.
            I bladego blasku dochodzącego z ekranu telefonu Dana.
            Zerknęłam na chłopaka, który pisał coś na ekranie z wielkim zapałem. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc zaaferowanie na twarzy szatyna. Nie odezwałam się ani słowem, żeby mu nie przeszkodzić.
            Dopiero, gdy dziesięć minut później, po pół godzinnej jeździe dotarliśmy na niewielki parking pod świecącym szyldem, jak w amerykańskim filmie, odważyłam się przerwać Smith'owi.
            - Jesteśmy - mruknęłam, wyłączając silnik.
            Szatyn poderwał głowę i rozejrzał się. Z szerokim uśmiechem siedmiolatka wyskoczył z samochodu, a ja zaraz za nim.
            - Wieki tu nie byliśmy - stwierdził, gdy wysiadałam z auta i zamknęłam drzwi.
            Dan odetchnął głęboko powietrzem przesyconym zapachem oleju i asfaltu. Obłoczek oddechu zawirował w białym świetle transparentu.
            Last Bliss Diner - Jadalnia Ostatniej Rozkoszy - było miejscem za granicami Londynu, w którym można było zjeść wszystko na co miało się ochotę, za niewielką cenę i o każdej porze. Absolutny raj dla takich łakomczuchów jak ja i takich smakoszy jak Dan. Za każdym razem, gdy się tu zjawialiśmy, menu było inne, ale zawsze jakimś cudem znajdowaliśmy w nim to, na co akurat mieliśmy ochotę. Myślę, że nazwa lokalu była całkiem adekwatna do miejsca. Ostania Rozkosz przed wjechaniem do zatłoczonego miasta, pełnego ludzi, którzy zawsze gdzieś się spieszą (chyba, że piją herbatę... przynajmniej wtedy można zaobserwować ich w bezruchu), spalin, które zawsze drażnią nos i deszczu, który wcale nie jest taki przyjemny jak się wydaje.
            Wystrój Jadalni nie zasługiwał może na wyróżnienie, ale czy można narzekać na białą farbę odpadającą gdzieniegdzie ze ścian, gdy jesz najlepszą na świecie szarlotkę z lodami? Całe wnętrze wypełniły lada, za którą stał barman wraz z armią napoi i słodyczy oraz z identyczne boksy dla gości pod ścianami lub przy wielki oknach. Każdy boks składał się z dwóch siedzisk z czerwono-brunatnymi obiciami, na których łącznie mogło zmieścić się sześć osób i białego stołu, na który została narzucona cerata w czarno-białą kratę. Na każdym blacie postawione były przyprawy i serwetki. Wszystko oświetlały białe jarzeniówki, które nadawały gościom zielonkawy odcień skóry. Opis stanowczo nie brzmiał zachęcająco, ale gdy zajęliśmy miejsca w kącie z oknem wychodzącym na ciemny parking, przy naszym stoliku pojawiła się urocza kelnerka, która przywitała nas przemiłym, chociaż odrobinę zmęczonym, uśmiechem. Miała skórę koloru mlecznej czekolady, czarne włosy zebrane w wysoki kok i krągłe kształty.
            - Witam w Last Bliss - odezwała się, podając nam dwie sztywne karty. - Nazywam się Carrie i będę was obsługiwała.
            Przejrzeliśmy dzisiejsze menu z uwagą, po czym złożyliśmy zamówienie.
            Oprócz nas, w jadłodajni znajdował się jeszcze samotny mężczyzna, jedzący hot doga i paczka przyjaciół - dwie dziewczyny oraz dwóch chłopaków - popijających jakieś parujące napoje.
            Kawa, o którą oboje poprosiliśmy, pojawiła się niemal natychmiast w niewielkim ekspresie razem z mlekiem i cukrem na tacy. Dan dolał do czarnego płynu dosłownie kroplę mleka i z rozkoszą zaczął siorbać napój. Ja z kolei napełniłam swój kubek wodą jedynie do połowy, zaś resztę zalałam mlekiem i dorzuciłam łyżeczkę cukru.
            - Dzięki za to wszystko - stwierdził chłopak, gapiąc się przez okno.
            Wzruszyłam ramionami.
            - Nie myśl, że do dla ciebie - odparłam surowo. - Po prostu potrzebowałam wymówki, żeby przyjechać w środku nocy do Last Bliss i nie wyjść na wariatkę.
            Chłopak uśmiechnął się i spojrzał na mnie, a ja odpowiedziałam mu tym samym.
            - Co tam pisałeś na telefonie? - zainteresowałam się nagle.
            - Tajemnica - powiedział szatyn wymijająco.
            - No wiesz co? - oburzyłam się. - Trochę wdzięczności mi się należy! Zdajesz sobie sprawę, że nie mam na sobie stanika? - spytałam poważnie.
            Brwi Dana podjechały nagle do góry, tworząc na czole fale zmarszczek. Bez słowa rozsunęłam bluzę, ukazując swoją piżamę.
            - Widzisz? - popatrzyłam w dół, jakbym miała w oczach rentgen. - Moje cycki poczuły dziki zew natury, niedługo wybiegnę na zewnątrz całkiem naga i zaprzyjaźnię się z leśnymi zwierzętami.
            Smith wydał z siebie bardzo nieelegancki odgłos, a ja parskając śmiechem zasunęłam bluzę, aż pod szyję. Oparłam głowę na łokciu i spojrzałam na chichoczącego szatyna, zadowolona, że udało mi się go wreszcie rozśmieszyć.
            - Doceń moje poświęcenia - burknęłam, udając obrażoną.
            - Doceniam - zapewnił mnie chłopak.
            Piliśmy kawę w milczeniu, które przerywało tylko ciche prychanie Dana. Przewróciłam oczy, nie mogąc uwierzyć, że brak górnej części mojej bielizny tak go bawi. Nie odezwaliśmy się do siebie aż do momentu, w którym Carrie przyniosła nasze zamówienie. Poczułam, jak moje nozdrza wypełnia słodki aromat prażonych truskawek. Podziękowaliśmy kelnerce, która życzyła nam smacznego i rzuciliśmy się na swoje porcje jak para wygłodniałych dzieciaków.           
            Moje danie składało się z dwóch omletów. Oba były złożone na pół, a między puszystym ciastem znajdowały się usmażone truskawki i bita śmietana. Owoce były w tak idealnej temperaturze, że ich smak nie uleciał wraz z parą, lecz skotłowany wypełnił całą truskawkę, żeby po rozgryzieniu wybuchnąć aromatem na języku biednej ofiary (w tym wypadku mnie). Z kolei Dan miał na talerzu placek jagodowy, posypany płatkami białej czekolady.
            Gdy oboje zakończyliśmy pierwszą falę zachwytów, wymieniliśmy się daniami i rozpoczęliśmy wywody na temat doskonałości Last Bliss od nowa. Kiedy truskawkowy omlet wrócił do mnie, wreszcie staliśmy się zdolni do nawiązania zwykłej rozmowy.
            - O czym marzysz? - spytał Dan, oblizują swój widelec.
            Z zamyśleniem odkroiłam kawałek puszystego ciała, wrzuciłam go do ust i przeżułam dokładnie.
            - Chciałabym umieć pisać tak, żeby przekazywać czytelnikom część siebie - stwierdziłam wreszcie.
            - Przecież za każdym razem, gdy pisarz pisze, umieszcza w historii cząstkę siebie - zauważył chłopak.
            Pokręciłam głową stanowczo.
            - Każdy może umieścić część siebie w opowieści - odpowiedziałam. - Ale nie każdy potrafi sprawić, żeby była ona widoczna dla czytelnika. Chciałabym, żeby moje historie sprawiały, że inni będą się zastanawiać nad rzeczami, nad którymi ja się zastanawiam. Że będą myśleć o rzeczach, o których właściwie wcale nie chcą myśleć. Żeby to co tworzę zostawiało na duszach innych chociaż maleńki ślad. Żeby moje historie nie były tylko historiami.
            Dan pokiwał głową ze zrozumieniem.
            - A ty? - spytałam, mieszając resztkę kawy w kubku okrężnymi ruchami nadgarstka. - Jakie jest twoje marzenie?
            Chłopak schylił głowę i pokręcił nią protestując ze zrezygnowaniem.
            - Nie mam żadnych marzeń - stwierdził, patrząc na swój brzuch.
            Powstrzymałam ironiczne parsknięcie. Złapałam między palce szczyptę cukru z cukierniczki i sypnęłam nim w gęste włosy szatyna.
            - No mów - zażądałam rozbawiona. - Jeśli ktoś miałby mieć tonę marzeń, to tylko ty.
            Dan spojrzał na mnie z zażenowanym uśmiechem, przekrzywiając głowę. Białe światło nadało jego oczom niesamowicie błękitnej barwy.
            - To bardzo głupie marzenie - powiedział zawstydzony. - Będziesz się śmiała.
            Kolejna porcja cukru wylądowała na nosie chłopaka.
            - Nie zachowuj się jak dzieciak Smith - burknęłam, chichocząc.
            Szatyn sięgnął po solniczkę i przez chwilę obracał ją w palcach, obserwując jak kryształki soli skaczą w szklanym pojemniczku.
            - Chciałbym założyć zespół - wyznał wreszcie, nie patrząc na mnie.
            I mówił całkiem poważnie.

            A ja, gdy tylko to usłyszałam, wiedziałam, że tak się stanie. Że, choćby nie wiem jakie przeszkody napotkał ten głupi dork, to i tak dopnie swego. Że to naprawdę wspaniały pomysł. I że największe marzenia Dana stało się nagle moim największym marzeniem.

~.~.~.~.~

3 komentarze:

  1. Jestem beznadziejna w pisaniu komentarzy ;-;
    Ale rozdział świetny :')
    "Głupi dork" omg XDD
    I czekam na kolejny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy komentarz będzie mile widziany (a twój wcale nie jest zły :D) Także wielkie dzięki!

      Usuń
  2. Haha ten tekst o cyckach... sama wciąż się śmieje *-*
    Naasz Daaan chcee zespół :) Jeej ^^
    No i Alice bardzo kocha Dana (całym serduszkiem) bo przyjechała do niego w środku nocy, zabrała go do Jadalni i to wszystko bez stanika (hahhaha xD) !
    Kocham :3
    ▲▼▶◀◀▶▼▲

    OdpowiedzUsuń