Dwa miesiące po rozpoczęciu koszmaru
mojego chłopaka, stałam przed drzwiami jego domu o drugiej w nocy i
zastanawiałam się, dlaczego do cholery nie zrobiłam tego wcześniej? Już dawno
powinnam była zdecydować się na ten krok.
Wstukałam kod na tabliczce obok
drzwi i gdy usłyszałam brzęczyk, weszłam do ciemnego wnętrza. Idąc po starym
dywanie, minęłam na placach zamknięte drzwi pana Grant'a. Był to właściciel
kamienicy, który wynajmował mieszkanie Danowi na piętrze. Facet raczej nie
należał do najnormalniejszych, ale właściwie dało się przywyknąć. Wdrapałam się
na górę po stromych schodach. Zawsze, gdy tu przychodziłam, zerkałam ukradkiem
na obrazy, powieszone na ścianie. Wszystkie charakteryzowały się ogromną
wielkością i postaciami, które patrzyły na ciebie, jakbyś był intruzem na ich
terenie. Za każdym razem, gdy czułam na sobie wzrok czterech brodatych
dziadków, siedzących przy stole z ucztą i świecami, moje plecy przebiegał
dreszcz. Miałam wrażenie, że płomienie z obrazu naprawdę dają światło, a
mężczyźni chcą mnie wygonić, bo przerwałam im kolację.
Przyspieszyłam kroku i wydając serię
głośnych skrzypnięć, dotarłam na podest. Znajdowały się tu jedynie drzwi do
mieszkania mojego chłopaka i schody na strych, znikające w ciemności.
Właściwie, żyjąc w takim miejscu, sama chyba bym zbzikowała.
Potrząsnęłam głową i zapukałam
zdecydowanie w białe drewno. Odpowiedziała mi cisza. W szczelinie pod drzwiami
nie dostrzegłam światła. Nie usłyszałam nawet najmniejszego szmeru. Może
faktycznie poszedł spać, a ja robię z siebie idiotkę?
W tym momencie telefon w mojej
kieszeni zaczął wibrować. Odebrałam połączenie. Od Dana.
- To ty stoisz pod moimi drzwiami? -
spytał szeptem chłopak.
- Tak, to ja - odparłam, unosząc
brwi.
Usłyszałam kroki za drzwiami.
Następnie odgłos otwieranego zamka i moim oczom ukazał się Dan z telefonem przy
uchu.
Przez chwilę staliśmy, pogrążeni w
całkowitej ciemności, patrząc na siebie w milczeniu. Tylko słabe światło,
wpadające przez okna w salonie szatyna i blask z ekranu naszych telefonów, oświetlało delikatnie sylwetkę
chłopaka.
Opuściłam dłoń z komórką i
zakończyłam palcem połączenie. W tym samym momencie Dan zrobił krok w przód i
nagle zatopiłam się w jego ciepłym uścisku. Chłopak przyciągnął mnie do siebie
tak mocno, że przez sekundę nie mogłam oddychać. Schował nos w moich
poczochranych włosach, których zapomniałam uczesać przed wyjściem. Pogłaskałam
go po plecach kojącym gestem. Czasami Dan sprawiał wrażenie małego, zagubionego
chłopca.
Odsunęłam się od szatyna i
popchnęłam go w stronę mieszkania. Zamknęłam za sobą drzwi i wyciągnęłam dłoń w
kierunku kontaktu.
- Czemu siedzisz w ciemności? -
spytałam tonem, jakiego używa się przy płaczącym dziecku.
Zapaliłam światło i zastygłam w bezruchu.
Przestrzeń mieszkania Dana została
doskonale zużytkowana. Przedpokój, salon i kuchnia stanowiły jedno wielkie
pomieszczenie. Jedynie łazienka i sypialnia były odseparowane ścianami. Takie
rozmieszczenie powiększało optycznie mieszkanie i sprawiało, że można było od
razu objąć wzrokiem prawie całe pomieszczenie.
Na środku salonu, za oparciem
zniszczonej kanapy, zwróconej w stronę telewizora, leżały pozwijane koce i
poduszki, jakby ktoś urządził sobie w nich legowisko. Od razu zauważyłam, że
leżąc w tym miejscu, było się osłoniętym od wszystkich okien w domu. W kuchni,
za ladą, która oddzielała w pewien sposób oba pomieszczenia, dostrzegłam na
podłodze fragment plamy po herbacie. Dan jej nie sprzątnął. W płynie leżały
kawałki porcelany. Wszędzie panował bałagan.
Wreszcie spojrzałam na chłopaka.
Wpatrywał się we mnie w milczeniu. Oczy za oprawkami okularów były przekrwione
i zmęczone, jakby szatyn nie spał co najmniej od tygodnia. Na koszulce i
spodniach od piżamy ciągle widniała plama po herbacie. Włosy oklapły jak
jeszcze nigdy, sprawiając, że Smith stał się nagle z dziesięć centymetrów
niższy. Na jego bladej twarzy widniały rumieńce.
Mierzyliśmy się wzrokiem przez długi
czas, a ja czułam jak gdzieś w zakątkach mojego umysłu kiełkuje irracjonalna
złość. Byłam wściekła, że chłopak doprowadził się do takiego stanu, ale chyba
jeszcze gorzej czułam się z tym, że nie zauważyłam tego na czas.
- Przebierz się - zażądałam
wreszcie trochę zimniej niż zamierzałam. - W coś normalnego.
- Prze... - odezwał się.
- I nawet się nie waż przepraszać -
warknęłam.
Dan spuścił wzrok jak zbite szczenię
i ruszył w stronę sypialni. Gdy chłopak zniknął za drzwiami, wzięłam się za
sprzątanie kuchni. Zebrałam odłamki kubka z podłogi, rozcinając sobie przy tym
mały palec i starłam herbatę.
Gdy szatyn wciąż nie wychodził z
sypialni, poskładałam koce w salonie. Skoncentrowałam się na tych czynnościach
tak bardzo, że nie pozwoliłam myślom biec innym torem. Wreszcie usiadłam na
kanapie ze skrzyżowanymi ramionami i wbiłam spojrzenie w czarny ekran
telewizora. Nie poruszyłam się, kiedy sofa zapadła się obok mnie pod ciężarem
Dana.
- Jesteś na mnie zła? - spytał
niepewnie chłopak.
Kiwnęłam głową.
- Prze... - Smith urwał, wiedząc, że
to tylko bardziej mnie zdenerwuje. - Za co? - spytał zamiast przeprosin.
Spojrzałam w te smutne szare oczy i
westchnęłam. Nie powinnam się na niego gniewać. Był przerażony i zagubiony. Na pewno nie pomogłabym mu, wywołując zbędną kłótnię. Wstałam z kanapy i ruszyłam w
stronę drzwi wyjściowych. Dan zerwał się i poszedł za mną.
- Nie idź... - prosił. - Błagam nie
zostawiaj mnie tu samego. Ona jest wszędzie...
Odwróciłam się do szatyna i
pozwoliłam sobie na uśmiech pełen otuchy. Był ubrany w swoje ulubione czarne jeansy, czarny
sweter z białym napisem "BLUE CORNER STORE", a na jego nosie widniały
brązowe okulary.
- Chodź głupku. Jedziemy na
przejażdżkę.
Zdjęłam czerwoną kurtkę z wieszaka i
podałam chłopakowi. Zdziwiony szatyn nałożył okrycie i sięgnął po swoje
conversy tego samego koloru. Opuściliśmy mieszkanie i wyszliśmy cicho na dwór.
Podałam Danowi jego ukochany szalik i ruszyliśmy w stronę mojego samochodu.
Szatyn rozglądał się nerwowo, więc złapałam go za rękę i ścisnęłam mocno dłoń
Smith'a.
- Gdzie jedziemy? - spytał chłopak,
gdy znaleźliśmy się już w zimnym wnętrzu auta.
Uśmiechnęłam się pod nosem,
odpalając silnik.
- Do miejsca, w którym twój jedyny
problem to mała pojemność żołądka - mruknęłam.
Dan uśmiechnął się szeroko.
Doskonale wiedział co miałam na myśli.
- Zapuść muzykę DJu - zażądałam. -
Będziemy dwuosobową, samochodową dyskoteką.
Chłopak zajrzał do schowka i zaczął
przeglądać płyty, które oboje wybieraliśmy, często przy tym się sprzeczając.
Właściwie nie musiałam długo zastanawiać się nad wyborem Dana. Nie mogłam
powstrzymać śmiechu, gdy z głośników popłynęła nasza ulubiona piosenka na
podróże samochodem.
- There was a time when my world was
filled with darkness... - zaśpiewał Miike Snow.
- Darkness, darkness! - dołączyliśmy
do piosenkarza, głośno zawodząc (no może tylko ja zawodziłam... Dan nawet gdyby chciał, nie potrafił zawodzić). - And I stopped dreaming now I'm supposed to
fill it up with something, something , something!
Pomyślałam, że chyba jeszcze nigdy
wcześniej nie rozumieliśmy tekstu tej piosenki tak doskonale jak teraz. I może
to właśnie wykrzyczenie naszych wszystkich lęków sprawiło, że przestaliśmy się
bać.
- In your eyes I see the eyes of
somebody I knew before long long long ago - popatrzyłam na Dana, czując na
sobie jego spojrzenie. - But I'm still trying to make my mind up - uśmiechnęłam
się lekko do chłopaka. - Am I free or am I tied up?
Przejechaliśmy przez sam środek
Londynu, z dudniącą muzyką jak para wieśniaków, a potem zaczęliśmy się oddalać
od zatłoczonych ulic. Wraz ze światłami centrum znikał stres minionych tygodni,
a im ciemniej było, tym bezpieczniej się czuliśmy. Dan oparł głowę o zagłówek i
w milczeniu przyglądał się mojej twarzy, podczas gdy ja prowadziłam z uwagą.
Miike Snow już dawno przestał krzyczeć w naszych głośnikach, bo chłopak zmienił
płytę na spokojniejszą. Teraz mój ukochany kompozytor Ludovico Einaudi
przywoływał ciarki na naszych ramionach. "Divenire" rozbrzmiewało wśród
ciemnej nocy, pozbawionej jakiegokolwiek źródła światła, oprócz reflektorów
mijających nas samochodów.
I bladego blasku dochodzącego z
ekranu telefonu Dana.
Zerknęłam na chłopaka, który pisał
coś na ekranie z wielkim zapałem. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc zaaferowanie
na twarzy szatyna. Nie odezwałam się ani słowem, żeby mu nie przeszkodzić.
Dopiero, gdy dziesięć minut później,
po pół godzinnej jeździe dotarliśmy na niewielki parking pod świecącym szyldem,
jak w amerykańskim filmie, odważyłam się przerwać Smith'owi.
- Jesteśmy - mruknęłam, wyłączając
silnik.
Szatyn poderwał głowę i rozejrzał
się. Z szerokim uśmiechem siedmiolatka wyskoczył z samochodu, a ja zaraz za
nim.
- Wieki tu nie byliśmy - stwierdził,
gdy wysiadałam z auta i zamknęłam drzwi.
Dan odetchnął głęboko powietrzem
przesyconym zapachem oleju i asfaltu. Obłoczek oddechu zawirował w białym
świetle transparentu.
Last Bliss Diner - Jadalnia
Ostatniej Rozkoszy - było miejscem za granicami Londynu, w którym można było
zjeść wszystko na co miało się ochotę, za niewielką cenę i o każdej porze.
Absolutny raj dla takich łakomczuchów jak ja i takich smakoszy jak Dan. Za
każdym razem, gdy się tu zjawialiśmy, menu było inne, ale zawsze jakimś cudem
znajdowaliśmy w nim to, na co akurat mieliśmy ochotę. Myślę, że nazwa lokalu
była całkiem adekwatna do miejsca. Ostania Rozkosz przed wjechaniem do
zatłoczonego miasta, pełnego ludzi, którzy zawsze gdzieś się spieszą (chyba, że
piją herbatę... przynajmniej wtedy można zaobserwować ich w bezruchu), spalin,
które zawsze drażnią nos i deszczu, który wcale nie jest taki przyjemny jak się
wydaje.
Wystrój Jadalni nie zasługiwał może
na wyróżnienie, ale czy można narzekać na białą farbę odpadającą gdzieniegdzie
ze ścian, gdy jesz najlepszą na świecie szarlotkę z lodami? Całe wnętrze
wypełniły lada, za którą stał barman wraz z armią napoi i słodyczy oraz z
identyczne boksy dla gości pod ścianami lub przy wielki oknach. Każdy boks
składał się z dwóch siedzisk z czerwono-brunatnymi obiciami, na których łącznie
mogło zmieścić się sześć osób i białego stołu, na który została narzucona
cerata w czarno-białą kratę. Na każdym blacie postawione były przyprawy i
serwetki. Wszystko oświetlały białe jarzeniówki, które nadawały gościom zielonkawy odcień skóry. Opis stanowczo nie brzmiał zachęcająco, ale gdy
zajęliśmy miejsca w kącie z oknem wychodzącym na ciemny parking, przy naszym
stoliku pojawiła się urocza kelnerka, która przywitała nas przemiłym, chociaż
odrobinę zmęczonym, uśmiechem. Miała skórę koloru mlecznej czekolady, czarne
włosy zebrane w wysoki kok i krągłe kształty.
- Witam w Last Bliss - odezwała się,
podając nam dwie sztywne karty. - Nazywam się Carrie i będę was obsługiwała.
Przejrzeliśmy dzisiejsze menu z
uwagą, po czym złożyliśmy zamówienie.
Oprócz nas, w jadłodajni znajdował
się jeszcze samotny mężczyzna, jedzący hot doga i paczka przyjaciół - dwie
dziewczyny oraz dwóch chłopaków - popijających jakieś parujące napoje.
Kawa, o którą oboje poprosiliśmy,
pojawiła się niemal natychmiast w niewielkim ekspresie razem z mlekiem i cukrem
na tacy. Dan dolał do czarnego płynu dosłownie kroplę mleka i z rozkoszą zaczął
siorbać napój. Ja z kolei napełniłam swój kubek wodą jedynie do połowy, zaś resztę
zalałam mlekiem i dorzuciłam łyżeczkę cukru.
- Dzięki za to wszystko - stwierdził
chłopak, gapiąc się przez okno.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie myśl, że do dla ciebie -
odparłam surowo. - Po prostu potrzebowałam wymówki, żeby przyjechać w środku
nocy do Last Bliss i nie wyjść na wariatkę.
Chłopak uśmiechnął się i spojrzał na
mnie, a ja odpowiedziałam mu tym samym.
- Co tam pisałeś na telefonie? -
zainteresowałam się nagle.
- Tajemnica - powiedział szatyn
wymijająco.
- No wiesz co? - oburzyłam się. -
Trochę wdzięczności mi się należy! Zdajesz sobie sprawę, że nie mam na sobie
stanika? - spytałam poważnie.
Brwi Dana podjechały nagle do góry,
tworząc na czole fale zmarszczek. Bez słowa rozsunęłam bluzę, ukazując swoją
piżamę.
- Widzisz? - popatrzyłam w dół,
jakbym miała w oczach rentgen. - Moje cycki poczuły dziki zew natury, niedługo
wybiegnę na zewnątrz całkiem naga i zaprzyjaźnię się z leśnymi zwierzętami.
Smith wydał z siebie bardzo
nieelegancki odgłos, a ja parskając śmiechem zasunęłam bluzę, aż pod szyję.
Oparłam głowę na łokciu i spojrzałam na chichoczącego szatyna, zadowolona, że
udało mi się go wreszcie rozśmieszyć.
- Doceń moje poświęcenia -
burknęłam, udając obrażoną.
- Doceniam - zapewnił mnie chłopak.
Piliśmy kawę w milczeniu, które
przerywało tylko ciche prychanie Dana. Przewróciłam oczy, nie mogąc uwierzyć,
że brak górnej części mojej bielizny tak go bawi. Nie odezwaliśmy się do siebie
aż do momentu, w którym Carrie przyniosła nasze zamówienie. Poczułam, jak moje
nozdrza wypełnia słodki aromat prażonych truskawek. Podziękowaliśmy kelnerce,
która życzyła nam smacznego i rzuciliśmy się na swoje porcje jak para
wygłodniałych dzieciaków.
Moje danie składało się z dwóch
omletów. Oba były złożone na pół, a między puszystym ciastem znajdowały się
usmażone truskawki i bita śmietana. Owoce były w tak idealnej temperaturze, że
ich smak nie uleciał wraz z parą, lecz skotłowany wypełnił całą truskawkę, żeby po
rozgryzieniu wybuchnąć aromatem na języku biednej ofiary (w tym wypadku mnie).
Z kolei Dan miał na talerzu placek jagodowy, posypany płatkami białej
czekolady.
Gdy oboje zakończyliśmy pierwszą
falę zachwytów, wymieniliśmy się daniami i rozpoczęliśmy wywody na temat
doskonałości Last Bliss od nowa. Kiedy truskawkowy omlet wrócił do mnie,
wreszcie staliśmy się zdolni do nawiązania zwykłej rozmowy.
- O czym marzysz? - spytał Dan,
oblizują swój widelec.
Z zamyśleniem odkroiłam kawałek
puszystego ciała, wrzuciłam go do ust i przeżułam dokładnie.
- Chciałabym umieć pisać tak, żeby
przekazywać czytelnikom część siebie - stwierdziłam wreszcie.
- Przecież za każdym razem, gdy
pisarz pisze, umieszcza w historii cząstkę siebie - zauważył chłopak.
Pokręciłam głową stanowczo.
- Każdy może umieścić część siebie w
opowieści - odpowiedziałam. - Ale nie każdy potrafi sprawić, żeby była ona
widoczna dla czytelnika. Chciałabym, żeby moje historie sprawiały, że inni będą
się zastanawiać nad rzeczami, nad którymi ja się zastanawiam. Że będą myśleć o
rzeczach, o których właściwie wcale nie chcą myśleć. Żeby to co tworzę
zostawiało na duszach innych chociaż maleńki ślad. Żeby moje historie nie były
tylko historiami.
Dan pokiwał głową ze zrozumieniem.
- A ty? - spytałam, mieszając
resztkę kawy w kubku okrężnymi ruchami nadgarstka. - Jakie jest twoje marzenie?
Chłopak schylił głowę i pokręcił nią
protestując ze zrezygnowaniem.
- Nie mam żadnych marzeń -
stwierdził, patrząc na swój brzuch.
Powstrzymałam ironiczne parsknięcie.
Złapałam między palce szczyptę cukru z cukierniczki i sypnęłam nim w gęste włosy
szatyna.
- No mów - zażądałam rozbawiona. -
Jeśli ktoś miałby mieć tonę marzeń, to tylko ty.
Dan spojrzał na mnie z zażenowanym
uśmiechem, przekrzywiając głowę. Białe światło nadało jego oczom niesamowicie
błękitnej barwy.
- To bardzo głupie marzenie -
powiedział zawstydzony. - Będziesz się śmiała.
Kolejna porcja cukru wylądowała na
nosie chłopaka.
- Nie zachowuj się jak dzieciak
Smith - burknęłam, chichocząc.
Szatyn sięgnął po solniczkę i przez
chwilę obracał ją w palcach, obserwując jak kryształki soli skaczą w szklanym
pojemniczku.
- Chciałbym założyć zespół - wyznał
wreszcie, nie patrząc na mnie.
I mówił całkiem poważnie.
A ja, gdy tylko to usłyszałam,
wiedziałam, że tak się stanie. Że, choćby nie wiem jakie przeszkody napotkał
ten głupi dork, to i tak dopnie swego. Że to naprawdę wspaniały pomysł. I że
największe marzenia Dana stało się nagle moim największym marzeniem.
~.~.~.~.~